Fowles John - Kochanica francuza, e-books
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JOHN FOWLES
KOCHANICA FRANCUZA
The French Lieutenant’s Woman
Przełożyła Wacława Komarnicka
Każda emancypacja jest nadawaniem ludzkiego wymiaru światu i relacjom między
ludźmi
Karol Marks,
Zur Judenfrage
(1844)
1
Patrzyła stale
Ku zachodowi
W słońcu czy we mgle,
Jakby wzrok łowił
Nieznane dale
W zamorskim tle;
Stała wytrwale
Wierna czasowi,
Jaki dal śle
Thomas Hardy
, The Riddte
Wiatr wschodni w zatoce Lyme - owym największym kęsie, jaki morze wyrwało z
podudzia wyciągniętej na południowy zachód nogi Anglii - jest wiatrem bardzo przykrym, toteż
ktoś dociekliwy mógłby od razu wysnuć kilka dość trafnych wniosków na temat pary, która
pewnego szczególnie wietrznego i zimnego poranka pod koniec marca 1867 roku wkroczyła na
molo w Lyme Regis, mieścinie stanowiącej mały, lecz bogaty w historię eponim zatoki.
Molo ma już co najmniej siedemset lat, zdążyło się więc z pewnością opatrzyć rdzennym
mieszkańcom Lyme Regis, dla których jest to tylko stary, wygięty na kształt szponu kamienny
mur, odpierający ataki morza. W istocie, ponieważ znajduje się dość daleko od samego miasta,
niby miniaturowy Pireus mikroskopijnych Aten, można by rzec, iż mieszkańcy odwracają się do
niego plecami. Ponoszone przez nich w ciągu wieków koszty naprawy falochronu
usprawiedliwiają do pewnego stopnia tę niechęć. Widziany okiem nie tyle płatnika podatków, co
znawcy, jest to bez wątpienia najpiękniejszy łamacz fal na południowym wybrzeżu Anglii. Nie
tylko dlatego, że - jak powiadają przewodniki turystyczne - emanuje z niego siedemset lat
dziejów Anglii, że stąd wypłynęły okręty na spotkanie Armady, że przy tym nabrzeżu wylądował
Monmouth… ale przede wszystkim dlatego, że jest to wspaniały okaz sztuki ludowej.
Prymitywny a zarazem kunsztowny, masywny a harmonijny, pełen misternych wygięć i
skrętów niczym dzieło jakiegoś Henry Moore’a lub Michała Anioła, przy tym nieskazitelny,
czysty, klarowny - idealny w swym bryłowatym ogromie. Przesadzam? Może, ale to rzecz do
sprawdzenia, gdyż falochron zmienił się bardzo niewiele od owego roku, o którym piszę, czego
nie da się powiedzieć o miasteczku Lyme, toteż próba wypadnie dla mnie niekorzystnie, jeżeli
odwrócą się państwo i będą patrzyli w kierunku lądu.
Gdyby jednak w roku 1867 zwrócili się państwo w kierunku lądu na północ, jak to
uczynił mężczyzna owego marcowego dnia, ujrzeliby widok bardzo pociągający. Około tuzina
domków wraz z małą stocznią - w której niby arka tkwił na blokach stępkowych kadłub lugra -
tworzyło stłoczoną, malowniczą grupę tam, gdzie falochron łączy się z lądem. O pół mili na
wschód, za spadzistymi stokami łąk widniały kryte słomą i łupkiem dachy samego Lyme,
miasteczka, co przeżyło swój rozkwit w średniowieczu i odtąd chyli się coraz bardziej ku
upadkowi. Na zachód posępne szare skały, zwane tutaj Ware Cleeves, wznosiły się stromo nad
kamienistą plażą, z której Monmouth wyruszył na swoją idiotyczną wyprawę. Ponad nimi i za
nimi biegły masywne tarasy dalszych skał, zamaskowane gęstymi lasami. W tym właśnie
zestawieniu falochron sprawia wrażenie ostatniego bastionu broniącego się przed całym owym
dzikim, podległym erozji wybrzeżem zachodnim. To również jest rzeczą do sprawdzenia. Ani
jednego domu nie widać było wtedy, jak również - poza nędzną gromadką domków
campingowych - nie widać dzisiaj w tamtym kierunku.
Miejscowy szpieg - a był taki - mógł wydedukować, że ci dwoje to przyjezdni, ludzie z
wyższych sfer towarzyskich, w dodatku tacy, których byle wichura nie zniechęci do miłego
spaceru po molo. Jednocześnie, nastawiając staranniej teleskop, mógłby dojść do wniosku, że
samotność we dwoje interesuje ich bardziej aniżeli architektura nadmorska, stwierdziłby też
niewątpliwie, że odznaczają się doskonałym smakiem, gdy chodzi o prezencję.
Młoda dama ubrana była według ostatniej mody, w roku 1867 bowiem powiał nowy
wiatr, przynosząc bunt przeciwko krynolinie i kapturkowi z szerokim rondem. Oko przy okularze
teleskopu mogło dostrzec karmazynowa spódnicę, zuchwale wprost wąską - no i krótką, boć
widać było błyski białych pończoszek poniżej zielonego płaszcza, a powyżej czarnych bucików,
stąpających ostrożnie po kamiennych płytach, oraz przechylony do przodu nad ujętym w siatkę
kokiem mały płaski „pierożek”, przybrany z boku delikatną egretą - majstersztyk sztuki
modniarskiej, jakiego panie, stale mieszkające w Lyme, z pewnością nie odważyłyby się włożyć
jeszcze co najmniej przez rok. Wyższy od swej towarzyszki mężczyzna, w nieposzlakowanym
jasnopopielatym garniturze, z cylindrem w wolnej ręce, miał mocno przystrzyżone bokobrody,
gdyż arbitrzy angielskiej mody męskiej rok czy dwa przedtem uznali, że szerokie bokobrody są
nieco wulgarne - czyli, innymi słowy, budzą śmiech cudzoziemców. Kolory poszczególnych
części garderoby młodej damy wydałyby się nam dzisiaj krzyczące, ale świat właśnie w tym
czasie ogarnięty był zachwytem dla świeżo odkrytych barwników anilinowych. A przecież każda
kobieta, spragniona rekompensaty za tyle innych narzucanych jej ograniczeń, tego przynajmniej
wymagała od kolorów, żeby były żywe, nie zaś dyskretne.
Jednakże obserwator przy teleskopie byłby w sporym kłopocie, gdyby miał sformułować
jakieś wnioski co do innej postaci na owym posępnym, krętym molo. Stała ona na krańcu
najbardziej wysuniętym w morze, wsparta o lufę armatnią, ustawioną sztorcem i służącą do
przywiązywania lin cumowych. Ubrana była na czarno. Wiatr szarpał jej suknię, lecz ona wciąż
stała bez ruchu, wpatrując się w pusty horyzont. Wyglądała raczej na żywy pomnik ofiar morza,
na postać z legendy, aniżeli na cząstkę szarego prowincjonalnego dnia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]