Futu.re, E-Booki - UNIWERSUM METRO 2033

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Rozdział 1HoryzontyWinda, powtarzam sobie, to świetna rzecz. Jest mnóstwo powodów, by się nimizachwycać.Podróżując w poziomie, zawsze wiesz, dokąd trafisz.Przemieszczając się w pionie, możesz znaleźć się gdziekolwiek.Kierunki są niby tylko dwa, dół i góra, ale nigdy nie wiadomo, co zobaczysz, kiedydrzwi windy się otworzą. Bezkresne biurowe zoo z urzędnikami w klatkach, sielankowypejzaż z beztroskimi pastuszkami, fermy szarańczy, hangar z samotną, zmurszałą katedrąNotre-Dame, śmierdzące slumsy, w których na jedną osobę przypada tysiąc centymetrówkwadratowych powierzchni mieszkalnej, basen na brzegu Morza Śródziemnego czy zwykłaplątanina ciasnych korytarzy technicznych. Pewne poziomy są dostępne dla wszystkich, nainnych windy nie otwierają swoich drzwi przypadkowym pasażerom, o jeszcze innych niewie nikt prócz projektantów wieżowców.Wieżowce są wystarczająco wysokie, by przebić się ponad chmury, a ich sięgającegłęboko pod ziemię korzenie są jeszcze dłuższe. Chrześcijanie przekonują, że w wieżowcu,który wybudowano na miejscu Watykanu, istnieją windy kursujące do piekła i z powrotemoraz takie, które wożą bogobojnych prosto do raju. Tu przycisnąłem jednego księżulkai spytałem, po co w tak beznadziejnej sytuacji dalej tumanić ludzi. Wciskanie komuś, żedusza jest nieśmiertelna, jest w dzisiejszych czasach skazane na porażkę. Przecież już oddawna nikt tej duszy nie używa! Chrześcijański raj to zapewne taka sama posępna dziurajak Bazylika Świętego Piotra: zero ludzi i wszędzie gruba na palec warstwa kurzu.Księżulo zaczął się miotać, zapiszczał coś o sposobach na dotarcie do masowego odbiorcy– że niby należy mówić do wiernych ich językiem. Trzeba było połamać palce temuszarlatanowi, żeby nie mógł już tak łatwo się żegnać.Szybkobieżne windy wyjeżdżają na kilometrowe wysokości dosłownie w ciągu minut.Większości ludzi czas ten wystarczy, żeby obejrzeć spot reklamowy, poprawić fryzurę alboupewnić się, że nic nie utkwiło im między zębami. Większość ludzi nie zwraca uwagi anina wnętrze, ani na rozmiar kabiny. Większość ludzi nawet nie zdaje sobie sprawy, że windadokądś zmierza, chociaż przyśpieszenie ściska wnętrzności i zwoje mózgowe.Zgodnie z prawami fizyki powinno też choć odrobinę skracać czas. Tymczasemprzeciwnie – każda chwila, którą spędzam w kabinie windy, pęcznieje, puchnie…Po raz trzeci patrzę na zegarek. Ta cholerna minuta w ogóle nie chce się skończyć!Nienawidzę ludzi, którzy zachwycają się windami, i nienawidzę ludzi zdolnych jakby nigdynic wpatrywać się w kabinach we własne odbicie. Nienawidzę wind i tego, kto jewymyślił. Co za szatański pomysł – zawiesić nad przepaścią ciasne pudełko, wepchnąć dośrodka żywego człowieka i pozwolić tej skrzynce decydować, jak długo trzymać gow zamknięciu i kiedy wypuścić na wolność!Drzwi wciąż ani myślą się otworzyć; co gorsza, kabina nawet nie ma zamiaru zwalniać.Tak wysoko nie byłem jeszcze chyba w żadnej wieży.Ale wysokość mi zwisa, nie mam żadnych problemów z wysokością. Mogę sobie staćna jednej nodze na szczycie Everestu, byle tylko wypuścili mnie z tej przeklętej trumny.Nie wolno o tym myśleć, bo zabraknie mi powietrza! Jakim sposobem znówpogrążyłem się w tych grząskich refleksjach? Przecież tak przyjemnie rozmyślało mi sięo porzuconej Bazylice Świętego Piotra, o szmaragdowych toskańskich wzgórzachwczesnym latem… Zamknąć oczy, wyobrazić sobie siebie wśród wysokiej trawy… Stojęw niej po pas… Wszystko jak w poradniku… Wdech… Wydech… Zaraz się uspokoję…Zaraz…Tylko skąd ja mam wiedzieć, jak to jest stać po pas w jakiejś pieprzonej trawie!?Nigdy nie widziałem jej bliżej niż z odległości dziesięciu kroków, nie licząc oczywiściesyntetycznych trawników!Po co zgodziłem się wjeżdżać tak wysoko? Po co przyjąłem zaproszenie?Chociaż trudno to nazwać zaproszeniem.Żyjesz sobie frontowym życiem karalucha: biegasz transzejami szpar w podłodzei ścianach. Alarmuje cię każdy szmer i zamierasz, spodziewając się, że zaraz ktoś cięrozdepcze. Aż pewnego razu wchodzisz w obręb światła i dokądś wpadasz, tyle że zamiastzachrzęścić i zginąć, wciąż żyjesz; bo oto ktoś nagle ściska cię mocno w palcach i leciszgdzieś w górę, gdzie będą ci się przyglądać.Winda wciąż się wznosi. Zajmujący całą ścianę ekran wyświetla reklamę:wypacykowana panienka łyka pigułkę szczęścia. Pozostałe ściany są beżowe, miękkie,wykończone tak, żeby nie irytować pasażerów i by nie pozwolić im rozwalić sobie głowyw ataku paniki; o tak, mnóstwo jest powodów, by zachwycać się windami!Wentylacja szumi. Czuję, że jestem mokry. Krople spadają na beżową sprężystąpodłogę. Gardło nie przepuszcza powietrza, jakby ściskała je potężna mechaniczna dłoń.Dziewczyna spogląda mi w oczy i uśmiecha się. Pozostał we mnie jeden mały otwór, przezktóry z ledwością wciągam w siebie tyle tlenu, by nie stracić przytomności. Beżowe ścianypowoli, prawie niedostrzegalnie, zamykają się wokół mnie, chcąc mnie zmiażdżyć.Wypuśćcie mnie!Dłonią zasłaniam dziewczynie uśmiechające się czerwone usta. Zdaje się, że nawet sięjej to podoba. Potem obraz znika i ekran zamienia się w lustro.Patrzę na swoje odbicie. Uśmiecham się.Odwracam się, żeby walnąć pięścią w drzwi.I wtedy winda się zatrzymuje.Drzwi się rozsuwają.Stalowe palce na mojej tchawicy niechętnie zwalniają uścisk.Wypadam z kabiny do holu. Podłoga jest wyłożona jakby jakimś kamieniem, ściany –czymś przypominającym drewno. Wieczorne oświetlenie, za prostym kontuarem siedziopalony, życzliwy portier w swobodnym stroju. Żadnych napisów, żadnej ochrony; ci,którzy mają dostęp do tego miejsca, wiedzą, gdzie się znaleźli, i rozumieją, jaką cenęprzyjdzie im zapłacić za jakikolwiek wybryk.Chcę się przedstawić, ale portier przyjaźnie macha na to ręką.– Proszę wejść! Tu za kontuarem jest druga winda.– Jeszcze jedna!?– Zawiezie pana prosto na dach, dosłownie w kilka sekund!Na dach?Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się być na dachu. Życie mija mi w zamkniętychpomieszczeniach, boksach i tubach – jak każdemu. Czasem trafia się na zewnątrz – goni siękogoś, różnie bywa. Niewiele tam roboty. Ale dachy to inna sprawa.Byle jak przyklejam do spoconej twarzy grzeczny uśmiech, zbieram się w sobiei ruszam w stronę ukrytej windy.Żadnych ekranów, żadnego sterowania. Nabieram powietrza, wchodzę do środka. Napodłodze parkiet z rosyjskiego drewna – rarytas. Zapominając na chwilę o strachu, kucami dotykam go. To nie żaden kompozyt, nie… To najprawdziwsza rzecz.Właśnie w takiej idiotycznej pozycji, w kucki – jak stadium pośrednie słynnego rysunkuilustrującego ewolucję od małpy do człowieka – zastaje mnie ona, kiedy drzwi nagle sięrozsuwają. Nie wydaje się zdziwiona tym, w jakiej pozie jeżdżę windami. Wychowanie.– Jestem…– Wiem, kim pan jest. Mój mąż trochę się spóźni, poprosił, żebym dotrzymała panutowarzystwa. Proszę mnie uważać za jego straż przednią. Mam na imię Helen.– Korzystając z okazji… – Nie podnosząc się z kolan, uśmiecham się i całuję jąw rękę.– Zdaje się, że jest panu trochę za gorąco. – Zabiera dłoń.Jej głos jest chłodny i spokojny, a oczy skrywają się za ogromnymi okrągłymi szkłamiciemnych okularów. Szerokie rondo eleganckiego kapelusza – biegną wokół niego naprzemian brązowe i beżowe paski – opuszcza na jej twarz woal cienia. Widzę tylko usta –szminka ma kolor wiśni – i doskonale wycyzelowane, równe i białe jak kokaina zęby.Może to obietnica uśmiechu? A może chce jednym lekkim ruchem warg skłonić mężczyznędo budowania łechcących ego hipotez? Ot tak, dla sportu.– Jest mi trochę ciasno – przyznaję.– W takim razie proszę pójść za mną, pokażę panu nasz dom. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agus74.htw.pl