Germinal - Zola, ebook
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Niniejsza książka została udostępniona do nieodpłatnej publikacji na stronie www.expressivo.info
EMIL ZOLA
GERMINAL
Copyright by Literatura Net Pl, Gdańsk 2007
CZĘŚĆ PIERWSZA
I
Nagą równiną, w bezgwiezdną noc, czarną i gęstą jak atrament, jakiś człowiek szedł samotnie
drogą z Marchiennes do Montsou. Brukowany gościniec na przestrzeni dziesięciu kilometrów
przecinał pola buraczane. Wędrowiec nie widział drogi przed sobą; ogrom przestrzeni wyczuwał
jedynie w podmuchach marcowego wiatru, który szeroką, lodowatą falą wiał znad mokradeł i
nagich pól. Żaden cień drzewa nie plamił nieba. Prosty gościniec ciągnął się we mgle
oślepiających ciemności.
Człowiek ów wyszedł z Marchiennes około drugiej w nocy. Szedł wyciągniętym krokiem
drżąc z zimna w cienkiej bawełnianej marynarce i welwetowych spodniach. Pod pachą ściskał
małe zawiniątko związane kraciastą chustką. Zawadzało mu bardzo. Przekładał je ustawicznie i
przyciskał do siebie usiłując wsunąć do kieszeni obydwie do krwi posiekane wichrem dłonie. W
pozbawionej jakichkolwiek myśli głowie tego robotnika bez pracy i bez domu żyła jedna jedyna
nadzieja, że jak słońce wzejdzie, zrobi się cieplej. Szedł tak przeszło godzinę, gdy nagle, po
lewej stronie, dwa kilometry przed Montsou, ujrzał czerwone światła trzech stosów. węgla
palących się na wolnej przestrzeni, jakby zawieszonych w powietrzu. Zrazu zawahał się
wylękniony, nie mógł jednak oprzeć się niepohamowanej chęci ogrzania rąk przez chwilę.
Wszedł w głęboki wąwóz. Wszystko znikło. Po prawej ręce miał parkan z grubych desek,
chroniący tor kolejowy. Po lewej wznosiło się porosłe trawą wzgórze, spoza którego wyzierały
płaskie, jednakowe dachy jakiegoś osiedla. Uszedł może ze dwadzieścia kroków. Nagle na
zakręcie ukazały się znowu światła, a podróżny i tym razem nie mógł pojąć, jak mogą palić się
tak wysoko na martwym niebie, podobne do dymiących księżyców. Lecz u wyjścia z wąwozu
inny widok zajął jego uwagę. Ujrzał olbrzymią, bezkształtną masę zabudowań. Ponad nimi
sterczał komin fabryczny. Przez brudne szyby okien połyskiwały rzadkie światła, pięć czy sześć
smutnych latarń chwiało się na poczerniałych belkowaniach potwornego rusztowania. Pogrążona
w ciemnościach nocy i dymu masa wydawała z siebie jeden tylko głos: ciężkie i głuche dyszenie
niewidzialnej maszyny parowej.
Wędrowiec rozpoznał wreszcie kopalnię. I znów przyszła mu myśl, że nie warto... I tutaj też
na pewno nie znajdzie pracy. Zamiast zawrócić w stronę budynków, skierował się ku hałdzie,
gdzie w żelaznych koszach żarzyły się węgle, służące równocześnie do oświetlania placu i do
ogrzewania robotników. Robotnicy musieli widocznie pracować do późnej nocy, bo dotąd
jeszcze szuflowano miał. Posłyszał turkot wózków na szynach i dostrzegł cienie ludzi zajętych
opróżnianiem ich przy ogniskach.
– Dobry wieczór – rzekł i zbliżył się do jednego z koszów.
Odwrócony plecami do ognia stał poganiacz. Był to stary człowiek w fioletowym swetrze i
króliczej czapce na głowie. Obok niego stał rosły gniadosz. Jak z kamienia wykuty, czekał na
opróżnienie sześciu wózków, które właśnie przyciągnął. Pomocnik, zajęty wyładowywaniem
wózków, nie śpieszył się. Był to wysoki rudy chłopak. Leniwie naciskał dźwignię. Tu, na
wzgórzu, dął wiatr jeszcze ostrzejszy. Lodowaty powiew ciął jak kosą, w równomiernych
odstępach.
– Dobry wieczór – odparł stary.
Zapanowało milczenie. Przybysz czując, że patrzą na niego podejrzliwie, wymienił swoje
nazwisko.
– Nazywam się Stefan Lantier, jestem maszynistą. Czy nie mógłbym tu znaleźć pracy?
Płomień ogniska oświetlał go teraz jasno. Mógł mieć ze dwadzieścia jeden lat, ciemnowłosy,
przystojny, o silnej, choć drobnej budowie.
Uspokojony, poganiacz potrząsnął głową.
– Pracy... tutaj... maszynista? Nie... Wczoraj dopiero zgłaszało się dwóch. Nie ma pracy –
odparł.
Gwałtowny podmuch wiatru przerwał rozmowę. Po chwili Stefan zapytał wskazując na
ponurą grupę zabudowań u stóp hałdy:
– To kopalnia, prawda?
Tym razem stary nie mógł mu odpowiedzieć. Dusił go silny atak kaszlu. Odplunął wreszcie, a
flegma padła czarną plamą na zaróżowioną od ognia ziemię.
– Tak, kopalnia le Voreux... Osiedle robotnicze jest tuż obok.
Wyciągniętą ręką wskazał w kierunku osiedla, którego dachy dostrzegł Stefan już przedtem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]