Gabrusiewicz Aleksander - Kwadratura trójkata, Kryminał i sensacja(2)

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07.
Aleksander Gabrusiewicz
Kwadratura trójkąta
Mgła leżała nad miastem, co o tak późnej porze roku — pod koniec października — nie było zjawi-
skiem szczególnym. Głos sygnaturki kościelnej z trudem przebijał się przez tę gęstą watę; brzmiał głucho i
nienaturalnie.
Dochodziła dziewiąta wieczór. Doktor Wiślicki kończył pokolacyjną herbatę i przeglądał w gazecie
program telewizyjny, a jego żona Ewa pilnowała w łazience ablucji swej parki: sześcioletniego Januszka i
czteroletniej Marty. Marcie trzeba było pomóc przy myciu, a chłopiec, jeśli nad nim nikt nic stal, skutecznie
markował mycie, tłumacząc, że ma „wodowstręt". Próżno tata — lekarz tłumaczył mu. na czym polega ta
choroba, przestrzegając przed kontaktem z zarażonymi wścieklizną zwierzętami. Dla Januszka „wodo-
wstręt" brzmiał jednoznacznie.
Doktor właśnie wstał, by włączyć telewizor, . kiedy odezwał się dzwonek telefonu. Wiślicki by! ordy-
natorem na oddziale położniczym tutejszego szpitala i późne telefony stanowiły rzecz normalną.
— Ja odbiorę! — krzyknął do żony, która już wychylała się z łazienki.
— Dobrze, bo mam, mokre ręce. Telefon stał w przedpokoju.
— Halo, czy doktor Wiślicki? — spytał kobiecy głos, gdy podniósł słuchawkę.
— Tak, słucham.
— Dzwonię z oddziału, pielęgniarka dyżurna. Panie doktorze, z Ponińską spod czwórki jest coś nie-
dobrze, zdaje się, że ma zapaść.
— A gdzie jest lekarz dyżurny, doktor Kwacz?
— Wyskoczył do domu na kolację, a przedtem mówił, że zepsuł mu się telefon, więc nie wiedziałam,
co robić i pozwoliłam sobie... -
— No, w porządku. Dobrze pani zrobiła, zaraz tam będę.
Kiedy wkładał w przedpokoju buty, żona prowadziła dzieci w piżamkach do ich sypialni.
— Co, znowu idziesz na oddział?
— Tak, stan jednej z chorych jest tam niedobry. Muszę zobaczyć, bo Kwacz wyszedł.
— Kwacz? — zdziwiła się pani Ewa. — Zawsze taki sumienny...
— Nic wielkiego, mieszka nie opodal, za kwadrans wróci.
— Tylko nie siedź długo. W nocnym kinie jest dziś film z Marilyn Monroe.
— Wezmę samochód, będzie szybciej.
Do szpitala nie było daleko, samochód stal na dworze, bo w garażu, obok willi Wiślickich, remonto-
wano drzwi.
Ciekawe — myślał w samochodzie lekarz —co też Ponińskiej mogło się stać? Dziś rano czuła się zu-
pełnie nieźle.
W szpitalu, na schodach, pierwszym człowiekiem, na którego natknął się ordynator, był lekarz dyżur-
ny — Kwacz. Schodził na dół, gdzie mieściła się stołówka dla personelu.
— O, już wróciłeś?
— Niby skąd?
— Nie byłeś w domu, na kolacji?
— Gdzież tam. Zawsze podczas dyżurów jadam w stołówce, właśnie tam idę. Żona twierdzi, że to
zdrowo, bo potem bardziej mi smakują jej posiłki.
— A co z Ponińską?
— A co. ma być?
— No przecież miała zapaść!
— Skąd, nic o tym nie wiem.
Ordynator zostawił zdumionego Kwacza na podeście schodów i klnąc pod nosem pognał na górę. Le-
karz dyżurny pokręcił głową i wrócił również na oddział.
W dyżurce pielęgniarek, która mieściła się w specjalnej wnęce pośrodku korytarza, w głębokim fotelu
siedziała siostra Lucyna Czerwińska zagłębiona w lekturze „Przyjaciółki". Druga pielęgniarka, korpulentna
blondyna, układała na tacce strzykawki i ampułki.
— Dzwoniła pani do mnie?! — ostro zwrócił się ordynator do siostry.
Niebieskie oczęta zaokrągliły się jak spodki.
— Skąd, panie ordynatorze!
— A pani?
— Nawet nie podchodziłam do telefonu — odpowiedziała druga z dyżurnych sióstr. — Najpierw po-
dawałam leki. potem pomagałam przy kolacji, a teraz szykuję się do zabiegów.
— To co, do cholery, za kawały! A Ponińska w porządku?
— Oczywiście, nawet brała dolewkę zupy.
— Zobaczę. Nikt z tego aparatu nie dzwonił?
— Owszem, jedna pacjentka. Dzwoniła do męża.
— S łyszała panie rozmowę?
— Ja słyszałam. — Lucyna nie wiadomo czemu uśmiechnęła się, z czym „miss szpitala" (jak nazywała
ją męska część personelu) było bardzo do twarzy. — Powiedziała mężowi, że od porodu już go nie kocha.
Ale przecież one wszystkie tak mówią.
— No dobra. Zajrzę do tej Ponińskiej. Po chwili był już w sali numer cztery.
— Dobry wieczór, jak się panie czują?
W oczach dłużej leżących pacjentek odmalowało się zdziwienie na widok ordynatora o tak niezwykłej
porze.
— Dziękujemy, panie ordynatorze, nieźle.
— Ja to nijak spać nic mogę — poskarżyła się korpulentna kobieta spod okna. Wszyscy lekarze ją znali
z tej dolegliwości, bo wysypiała się przez cały dzień.
— Dobrze, dostanie pani tabletkę. A pani? — zwrócił się do Ponińskiej.
— A, tak sobie. Ale na ogól nieźle. Tylko jedzenie słabe, a ja apetyt mam, panie ordynatorze.
— Cóż poradzić, takie stawki żywieniowe. Niech mąż coś poda.
Ponińska zapłoniła się.
— Panienką, niestety, jestem. A mama na nogi słabuje, nie dojedzie do miasta.
— No cóż. dobranoc paniom.
Wiślicki nawet nie zauważył, że asystowali mu Kw-acz i siostra Lucyna.
— Co to za idiotyczne kawały — denerwował się ordynator — tak mnie zrobić w konia!
Opowiedział im przebieg wypadków.
— Wygląda na to, że ktoś cię chciał z domu wyciągnąć — po chwili namysłu rzekł Kwacz. — Na two-
im miejscu wracałbym jak najprędzej.
— Cholera, może masz rację. Cześć, bywajcie. ' Po chwili był już przy samochodzie. Gdy otworzył
drzwi i usiadł za kierownicą, uderzyło go dziwne pochylenie do przodu karoserii. Wysiadł i sprawdził
przednie koła; obie felgi dotykały ziemi. Było ciemno, więc po omacku ręką sprawdził jeden wentyl. Ani
nakrętki, ani właściwego wentylka.
Rany boskie, Kwacz miał rację! — pomyślał. W pobliżu jak na złość ani jednej karetki, nie mówiąc
już o taksówkach. Niemal biegiem puścił się w stronę domu, licząc, że jakiś pojazd spotka po drodze. Przed
oczyma miał wizję zgliszcz swojej willi, ze skrwawionymi zwłokami żony wewnątrz.
***
Notatka w ,,Echu Południa „Zuchwały napad"
„Wczoraj wieczorem dwóch uzbrojonych osobników wtargnęło do mieszkania znanego w N. lekarza
ginekologa podczas jego nieobecności. Odbyło się to po uprzednim podstępnym wywabieniu go z domu.
Grożąc porwaniem obojga dzieci, zażądali od przerażonej małżonki lekarza wydania wszystkich pieniędzy i
kosztowności. Ulegając przemocy musiała na to się zgodzić.
Milicja jest już na tropie przestępców, a o dalszym przebiegu wypadków poinformujemy naszych Czy-
telników po zakończeniu śledztwa".
Fragmenty zapisu magnetofonowego z przesłuchania Ewy Wiślickiej w Komendzie Miejskiej:
Pytanie. — Teraz proszę nam dokładnie opowiedzieć przebieg samego wypadku.
Odpowiedź. — Było to zaraz po wyjeździe męża, o którym to fakcie opowiadałam przed chwilą. Roz-
legł się dzwonek u drzwi. Myślałam, że czegoś zapomniał, więc pytam: „To ty? „Tak" — pada odpowiedź.
„Czemu sobie nie otworzysz, nie wziąłeś klucza?" „Nie" — odpowiedział.
P. — Nie zauważyła pani zmiany głosu u swego męża?
O. — Może trochę był inny, ale w końcu mówił tak mało i zza grubych drzwi, że nie wydawało mi się
to podejrzane.
P. — Dobrze, i co dalej?
O.— Jak tylko otworzyłam, to jeden z nich kopnął drzwi tak mocno, że boleśnie uderzyły mnie w ramię
i o mało nie przewróciły.
P. — Mieli broń?
O. — Jeden z nich miał nóż. Ten który wszedł pierwszy. Musiałam z przerażeniem się w ten nóż wpa-
trywać. bo powiedział coś takiego: „Nie bój się, to nie na ciebie". Potem podszedł do telefonu i przeciął ka-
bel. Właściwie nie tylko przeciął, ale kawałek wyciął i rzucił w kąt. „Żeby nie przyszła pani ochota gdzieś
dzwonić po naszym wyjściu" — powiedział ten drugi. W ogóle był grzeczniejszy.
P. — Czy różnili się czymś między sobą? Jak by ich pani opisała?
O. — Właściwie nic. Byli mniej więcej tego samego wzrostu, może jeden nieco tęższy. Ale nie przy-
sięgnę, bo tak byłam zdenerwowana.
P. — Rozumiem. Byli w maskach?
O. — Tak, to znaczy mieli twarze do oczu zasłonięte chustkami.
P. — I co dalej?
O, — „Forsa albo dzieciaki".'— „Nie rozumiem" — mówię. „Dobrze rozumiesz" — To ten pierwszy.
— „Albo dajesz cały szmal, i to z zielonymi, a także złotko, albo my pakujemy małe do samochodu. Wtedy
już do sądnego dnia ich nie zobaczysz". Nogi się pode mną ugięły, myślałam, że zemdleję. „Dobrze" —
mówię — „dam wszystko co mamy". Kiedy szłam do kasy z kluczami, jeden z nich — znów ten bardziej
brutalny — wyrwał mi je z ręki i sam otworzył.
P. — Nie bał się jakiejś sygnalizacji alarmowej, zaszyfrowanego zamka?
O. — Ach, skąd, to taka zwykła metalowa kaseta, gdzie trzymamy gotówkę.
P. — Jak wiele lego było?
O. — Nie wiem dokładnie. W gotówce coś ponad sto tysięcy złotych, bo właśnie mieliśmy zmieniać
samochód, więc mąż wycofał z PKO. Było też trochę dolarów. Miały być wpłacone na konto dewizowe, ale
tak się zwlekało. Trochę mojej biżuterii.
P. — Czy byli w rękawiczkach, czy bez?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agus74.htw.pl