Galsworthy John - Saga rodu Forsyte'ów 01 - Saga rodu Forsyte'ów 02, SAGI, Saga rodu Forsyte'ów - Galsworthy John

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
9NV LI
JU
RODU
Ą
notfu
"Babie lato jednego % forsy te'ów W matni
Książka i Wiedza
MIEJSKA BIBIJOIRA PUBLICZNI Tytuł oryginału 41-m z^«.,; KCf020ka ^
THE FORSYTE SAGA 17
DU DZiECi I MŁODZIEŻY Indian Summer of a Forsyte
In chancery
Tekst oparto na wydaniu
Państwowego Instytutu Wydawniczego
z roku 1972
Przełożył Jerzy Bohdan Rychliński
Opracowanie graficzne Bożena Kowalewska
Redaktor techniczny Zygmunt Borowski
Korektorzy Barbara Kowalska i Ewa Dmowska
Wydawnictwo „Książka i Wiedza", RSW „Prasa-Książka-Ruch", Warszawa, listopad 1987 r.
Wydanie VI. Nakład 199650 + 350 egz. Obj. ark. wyd. 20,8. Obj. ark. druk. 17,0.
Papier offsetowy, kl. V, rola 70 cm. Przekazano do składania 24 października 1986 r.
Podpisano do druku w październiku 1987 r.
Druk ukończono w listopadzie 1987 r. Prasowe Zakłady Graficzne w Koszalinie, ul. Alfreda
Lampego 18/20. Zam. D-376 K-12
Dwadzieścia tysięcy pięćset siedemdziesiąta ósma publikacja „Kiw"
ISBN 83-05-11661-1 vdla tomu II ISBN 83-05-11905-X)
Interludium
TSabie lato jednego ^ forsy te
Wywczasy lata zawsze są zbyt krótkie
Shakespeare
I
W pierwszej połowie ostatniego dziesięciolecia XIX wieku, pod koniec maja, około szóstej
po południu, stary Jolyon Forsyte siedział pod dębem przed tarasem swego domu w Robin
Hill. Czekał, aż wygonią go stąd komary przeszkadzające napawać się wspaniałością
wieczoru. W brązowej wąskiej ręce o nabrzmiałych niebieskich żyłach trzymał cygaro;
paznokcie miał długie, spiczasto obcięte i wypolerowane wedle mody wczesnej ery
wiktoriańskiej, kiedy to ostatnim słowem dystynkcji było niczego nie tknąć nawet końcami
palców. Stara brązowa panama osłaniała przed blaskiem kłoniącego się ku zachodowi słońca
jego sklepione czoło, sumiasty siwy wąs, chude policzki i długą, chudą szczękę. Siedział z
nogą założoną na nogę i cała jego postać tchnęła pogodą i szczególną elegancją starego
człowieka, który co dzień rano skrapia wodą kolońską swoją jedwabną chustkę do nosa. U
stóp jego leżał pies o wełnistej, brunatno-białej sierści, który mógłby od biedy uchodzić za
szpica pomorskiego — pies Baltazar; pierwotna niechęć między nim a starym Jolyonem
przeszła z latami we wzajemne przywiązanie. Tuż przy krześle znajdowała się huśtawka, na
której siedziała jedna z lalek Holly, zwana Głupią Alicją, z korpusem pochylonym do przodu
i smutnym noskiem utkwionym w czarnej spódniczce. Zawsze była w niełasce, więc mało ją
to obchodziło, jak siedzi. Za dębem gazon opadał tarasami aż ku paprociami, a dalej, poza
tym luksusowym zakątkiem, przechodził w pola, ciągnące się w kierunku stawu i zagajnika;
na ów „piękny, wprost zdumiewający" krajobraz spoglądał spod tego samego drzewa Swithin
Forsyte, kiedy przed pięciu laty przyjechał tu z Ireną, by obejrzeć dom. Stary Jolyon słyszał o
tym wyczynie brata — przejażdżce, która stała się sławna na Giełdzie Forsyte'ów. Swithin! A
przecie już go nie było, umarł w listopadzie, przeżywszy zaledwie siedemdziesiąt dziewięć lat
i budząc na nowo wątpliwość, czy Forsy-te'owie będą żyć wiecznie, wątpliwość, która
powstała po raz pierwszy przy zgonie ciotki Anny. Umarł! I został tylko Jolyon i James,
Roger i Mikołaj, Tymoteusz, Jula, Estera i Zuzanna! Stary Jolyon myślał: „Osiemdziesiąt pięć
lat! A przecież ich nie czuję — wyjąwszy, kiedy przychodzi ten ból".
Zagłębił się we wspomnieniach. Nie czuł ciężaru lat od czasu, gdy kupił pechowy dom swego
siostrzeńca Soamesa i osiadł w nim tu, w Robin Hill, przed trzema mniej więcej laty. Odkąd
mieszkał na wsi z synem i wnukami — June oraz malcami z drugiego małżeństwa syna,
Jollym i Holly, doznawał uczucia, jakby z każdą wiosną stawał się młodszy. Żył tu z dala od
rozgwaru Londynu i plotek na Giełdzie Forsyte'ów, wolny od prac w swych zarządach, w
rozkosznej atmosferze nieróbstwa i zabawy; nie brakło mu zresztą zajęć, skoro musiał
zagospodarowywać i upiększać dom i całą dwudziestoakrową posiadłość oraz spełniać
kaprysy Holly i Jolly'ego. Znikły wszelkie powikłania i zgryzoty, nagromadzone w jego sercu
podczas przewlekłej i tragicznej sprawy June, Soamesa i jego żony Ireny oraz biednego
młodego Bosinneya. Nawet June wyzbyła się się nareszcie melancholii — dowodem ta
podróż do Hiszpanii, w którą wybrała się teraz z ojcem i macochą. Dziwna rzecz, zupełny
spokój zapanował po ich wyjeździe; błogosławiony spokój, choć wiejący pustką, ponieważ
syna nie było w domu. Teraz Jo przynosił ojcu tylko pociechę i radość — kochany chłopiec!
Ale kobiety — najlepsze nawet — działają człowiekowi trochę na nerwy, oczywiście, jeśli się
ich nie wielbi.
W oddali zakukała kukułka, dziki gołąb gruchał z najbliższego wiązu na skraju pola, a jak
prędko rozkwitły stokrotki i jaskry po ostatnich sianokosach! Wiatr też zmienił kierunek i
wiał z południo-zachodu — cudowne powietrze, jakie orzeźwiające! Jolyon zsunął kapelusz
na czubek głowy i nastawił ku słońcu policzek i brodę. Dziś jakoś pragnął towarzystwa —
ładnej twarzy, na którą by mógł patrzeć. Ludzie tak traktowali starych, jakby ci nie mieli
żadnych pragnień. I z charakterystyczną dla siebie skłonnością do filozofowania, tak obcą
ogółowi Forsy-te'ów, rozmyślał: „Nigdy się nie ma dość! Nie dziwiłbym się wcale, gdyby
człowiek, stojąc jedną nogą w grobie, chciał jeszcze czego!"
Tu na wsi, z dala od ciężaru interesów, i jego wnuki, i kwiaty, i drzewa, i ptaki małego jego
państewka, nie mówiąc o słońcu, księżycu i gwiazdach nad nimi, wszystko do niego mówiło
dniem i nocą: „Otwórz się, Sezamie." I Sezam się otworzył — a jak szeroko, sam Jolyon, być
może, nie wiedział. Zawsze był naprawdę wrażliwy na to, co zaczęto nazywać „Naturą",
szczerze, nieomal w sposób religijny, wrażliwy, choć nigdy nie przestał nazywać rzeczy po
imieniu: zachodu słońca zachodem słońca, a widoku widokiem — nawet jeśli go najgłębiej
wzruszały. Lecz ostatnio odczuwał naturę tak, że sprawiała mu ona ból. Każdego z tych
spokojnych, jasnych, coraz dłuższych dni Jolyon wyruszał na spacer; rączka Holly
spoczywała w jego ręku, a przed nimi biegł pies Baltazar rozglądając się pilnie za czymś,
czego nigdy nie znajdował. Jolyon patrzył, jak otwierają się pąki róż, zawiązują owoce na
porozpinanych na murach gałęziach, jak światło słoneczne ozłaca liście dębowe i młode pędy
w zagajniku; śledził, jak nenufary roztulają lśniące kielichy, jak srebrzy się młody łan
pszeniczny; słuchał skowronków i szpaków,
8
patrzył, jak krowy aldernejskie żują paszę i z wolna machają podobnymi do pędzli ogonami. I
każdego z tych pięknych dni bezmierne umiłowanie tego wszystkiego sprawiało mu trochę
bólu, gdyż w głębi serca czuł, być może, iż niewiele mu już pozostało czasu, by się tym
cieszyć. Myślał, że nie minie dziesięć, a może nawet pięć lat — wcześniej, nim wygaśnie w
nim ta zdolność miłowania—kiedy pewnego dnia utraci cały ów świat. Wydawało mu się to
pewnego rodzaju niesprawiedliwością, która rzucała cień na jego życie. Jeżeli po życiu tym
następuje inne życie, nie będzie w nim tego, czego on pragnie: ani Robin Hill, ani kwiatów i
ptaków, i ładnych twarzy — zbyt mało ich miał nawet teraz dokoła siebie! W miarę upływu
lat wzrosła jego odraza do wszelkiego mydlenia oczu; wyzbył się od dawna ortodoksyjnych
poglądów, podobnie jak bokobrodów, które nosił w latach sześćdziesiątych po prostu jako
objaw bujności temperamentu; zachował szacunek dla trzech tylko rzeczy: piękna, uczciwości
i poczucia własności, największą wagę przywiązując teraz do piękna. Zawsze prowadził
szeroko rozgałęzione interesy i oczywiście mógł wciąż jeszcze czytać „Timesa", lecz zawsze
był gotów go złożyć, gdy usłyszał śpiewającego kosa. Uczciwość i własność — czemuś były
nużące; kosy i zachody słońca nigdy go nie nużyły, tylko przejmowały niepokojącym
uczuciem, że nigdy ich nie będzie miał dosyć.
Zapatrzonemu w cichą promienność przedwieczerza i w małe złociste i białe kwiatki na
gazonie przyszło na myśl, że ta pogoda jest podobna do muzyki z Orfeusza, której słuchał
niedawno w Covent Garden. Piękna opera, niepodobna do Meyerbeera, niezupełnie nawet do
Mozarta, ale w swoim rodzaju może nawet milsza; coś klasycznego, coś jakby ze Złotego
Wieku, czystego i dojrzałego, a Ravogli był „niemal godny dawniejszych czasów" —
najwyższa pochwała, jaką Jolyon mógł obdarzyć kogokolwiek. Żal Orfeusza za pięknem,
które tracił, za swą miłością schodzącą do Hadesu, jak w życiu miłość i piękno zwykły
odchodzić — żal, rozlewny i wibrujący w złotopłynnej muzyce, niepokoił również w tęsknej
piękności świata tego wieczoru. Czubkiem kamasza na korkowej podeszwie Jolyon niechcący
dotknął żeber psa Baltazara, który obudził się i natychmiast rozpoczął polowanie na pchły;
wprawdzie twierdzono, że Baltazar pcheł nie ma, ale nic nie mogło go o tym przekonać.
Skończywszy z tym zabiegiem pies potarł miejsce, które drapał, o łydkę pana, po czym znów
się ułożył oparłszy pysk na niepokojącym go bucie.
I nagle na powierzchnię myśli starego Jolyona wypłynęło wspomnienie — twarz osoby
widzianej w operze przed trzema tygodniami — twarz Ireny, żony tego gagatka, jego bratanka
Soamesa, tego „posiadacza"! Chociaż Jolyon nie widział Ireny od dnia przyjęcia w starym
domu na Stanhope Gate, wydanego dla uczczenia nieszczęsnych zaręczyn jego wnuczki June
z młodym Bosinneyem, przypomniał ją sobie od razu, gdyż zawsze ją podziwiał — była
bardzo piękna. Słyszał, że po śmierci młodego Bosinneya, którego kochanką została w tak
oburzających
9
okolicznościach, opuściła natychmiast Soamesa. Bóg raczy wiedzieć, co się od tego czasu z
nią działo. Zarys jej twarzy widzianej z profilu w rzędzie krzeseł przed nim był dla Jolyona
dosłownie jedynym w ciągu tych trzech lat znakiem, że Irena jeszcze żyje. Nikt nigdy nie
wspominał
0 niej. A jednak Jo powiedział raz o niej coś, co ojca wzburzyło do głębi. Chłopak musiał
widocznie dowiedzieć się o tym od Jerzego Forsyte'a, który widział Bosinneya we mgle w
owym dniu, kiedy został przejechany; w świetle tej wiadomości rozpacz młodzieńca stawała
się zupełnie zrozumiała. Wiadomość dotyczyła pewnego postępku Soamesa w stosunku do
żony — oburzającego postępku! Jo widział ją także tego popołudnia, kiedy już rozeszła się
wieść o śmierci Bosinneya, widział przez jedną chwilę, a wedle jego słów, które na zawsze
wryły się Jolyonowi w pamięć, wyglądała jak „błędna i nieprzytomna". Nazajutrz June
pojechała do Soamesów — stłumiła swoje uczucia i pojechała po to, by od zapłakanej
służącej dowiedzieć się, że jej pani wymknęła się w nocy z domu i znikła. Naprawdę
tragiczna historia! Jedno w tym wszystkim nie ulegało wątpliwości: Soames nigdy nie zdołał
ponownie zawładnąć Ireną. Zamieszkał w Brighton dojeżdżając do miasta — dobrze mu tak,
temu „posiadaczowi"! Bo kiedy raz stary Jolyon powziął do kogo antypatię, jak w tym
wypadku do swego bratanka — to już na zawsze. Dobrze pamiętał, z jakim uczuciem ulgi
posłyszał o zniknięciu Ireny; nie do zniesienia była dlań myśl, że jest uwięziona w tym domu,
do którego — w dniu gdy Jo tam ją zobaczył — musiała wrócić przeczytawszy na ulicy o
„tragicznej śmierci architekta", wrócić na chwilę, jak ranne zwierzę wraca do swego
legowiska. Owego wieczoru w teatrze twarz jej zrobiła na Jolyonie szczególne wrażenie —
piękniejsza od tej, którą zachował w pamięci, przypominała maskę, pod którą coś się ukrywa.
Była jeszcze młodą kobietą, mogła mieć ze dwadzieścia osiem lat. Ach, cóż! Prawdopodobnie
ma teraz innego kochanka. Lecz na tę perwersyjną myśl — gdyż mężatki nie powinny nigdy
kochać, nawet raz to za wiele — stopa jego drgnęła, a wraz z nią i głowa psa Baltazara.
Mądre zwierzę wstało i spojrzało w oczy starego Jolyona. „Na spacer?" — zdawał się pytać, a
stary Jolyon odpowiedział: — Chodź, stary przyjacielu!
Powoli, jak to było ich zwyczajem, przeszli wśród konstelacji jaskrów
1 stokrotek i znaleźli się wśród paproci. Zakątek ten, w którym mało co rosło dotychczas, był
celowo obniżony poniżej poziomu trawnika, a dalej wznosił się do poziomu innego trawnika,
tak by wywołać wrażenie nieregularności, ważne w sztuce ogrodniczej. Obfitujący w
kamienie teren paprociami stanowił ulubione miejsce harców psa Baltazara, który czasem
znajdował tam krety. Stary Jolyon umyślnie chadzał tamtędy, gdyż w zakątku tym nie było
ładnie, chciał do tego doprowadzić. „Muszę ściągnąć tu Varra — myślał nieraz — by się temu
przyjrzał; zna się lepiej od Beecha." Gdyż rośliny, jak domy i jak ludzkie
10
dolegliwości, wymagają rady najlepszego eksperta. Paprociarnię zamieszkiwały liczne
ślimaki. Spacerując z wnuczętami Jolyon zwykł im wskazywać ślimaka i opowiadać historię
o chłopczyku, który prosił: „Ślimak, ślimak, pokaż rogi, dam ci sera na pierogi". A na pytanie
dzieci, czy ślimaki naprawdę jedzą pierogi, Jolyon mrugał filuternie.
Wyszedłszy spośród paproci otworzył furtkę w żywopłocie, wiodącą na najbliższą łąkę,
szeroką, wolną przestrzeń o charakterze parkowym, pośród której widniał otoczony ceglanym
murem ogród warzywny. Stary Jolyon ominął tę drogę, nie mając w danej chwili ochoty nią
iść, i ruszył zboczem wzgórza ku stawowi. Baltazar, który schwytał tu już niejednego szczura
wodnego, kręcił się przed panem w sposób charakterystyczny dla starego psa, odbywającego
co dzień ten sam spacer. Doszedłszy do samego brzegu stary Jolyon stanął przypatrując się
lilii wodnej, która rozkwitła od wczoraj; chciałby ją nazajutrz pokazać Holly, kiedy .jego
maleńka, słodka dziewczynka" przyjdzie do siebie po tym pomidorze, który zjadła na drugie
śniadanie — cały jej organizm jest taki delikatny. Teraz, kiedy Jolly poszedł do szkoły — był
to pierwszy rok jego nauki — Holly trzymała się dziadka prawie cały dzień i strasznie mu jej
dziś brakowało. Poczuł także ten ból, który często mu teraz dokuczał, to lekkie ciągnięcie w
lewym boku. Spojrzał za siebie na wzgórze. Naprawdę, temu biedakowi, młodemu
Bosinneyowi, niezwykle ten dom się udał; wybiłby się na pewno, gdyby żył! A gdzie jest
teraz? Być może, wciąż tu się błąka nawiedzając miejsce swej ostatniej budowy, scenę swej
tragicznej miłości. A może duch Filipa Bosinneya rozpłynął się we wszechświecie? Któż to
mógł wiedzieć? Ależ ten pies ubłocił sobie łapy! Jolyon ruszył dalej ku zagajnikowi. Rosły
tam zawsze cudowne dzwonki, a on znał miejsca, w których spotykało się je i teraz, podobne
do skrawków nieba spadłych w cień między drzewa. Minął wybudowane tu obory i kurniki i
podążał wąską ścieżką w gąszcz młodych drzewek, ku jednej z kęp dzwonków. Nagle
Baltazar, który znów biegł przodem, zawarczał głucho. Stary Jolyon popchnął go nogą, ale
pies nie ruszył się, zajmując całą ścieżkę i nie pozostawiając miejsca na przejście, a sierść
jeżyła mu się z wolna wzdłuż wełnistego grzbietu. Czy to na widok warczącego i zjeżonego
psa, czy na skutek uczucia, którego często człowiek doznaje w lesie — dość, że Jolyona
przeszły ciarki.. Potem za zakrętem ścieżki ujrzał stary, mchem porosły, zwalony pień, a na
nim siedzącą kobietę. Twarz miała odwróconą, lecz zanim zdążył pomyśleć: „To prywatne
grunta — muszę umieścić tablicę z ostrzeżeniem, że tu chodzić nie wolno!" — zwróciła się
ku niemu. Wielkie nieba! Twarz, którą widział w operze — kobieta, o której dopiero co
myślał! W tym momencie, pełen skłóconych uczuć, zobaczył wszystko za mgłą, jak gdyby
była widmem; dziwne wrażenie — może skutek gry światła słonecznego padającego ukośnie
na jej szarofiołkową suknię! Ona zaś wstała i czekała z uśmiechem, przechyliwszy głowę
nieco na bok. Stary
11
Jolyon pomyślał: „ Jaka ona ładna!" Nie odezwała się ani też on się nie odezwał; z pewnego
rodzaju podziwem zdał sobie sprawę, dlaczego ona milczy. Przyszła tu bez wątpienia pod
urokiem jakiegoś wspomnienia i nie chciała szukać wykrętów ni dawać banalnych wyjaśnień.
— Uważaj, żeby pies nie pobrudził ci płaszcza — powiedział. — Ma ubłocone łapy. Pójdź
tu, do nogi!
Ale pies Baltazar podbiegł do przybyłej, która pogłaskała go po głowie. Stary Jolyon
powiedział szybko:
— Widziałem cię w operze któregoś wieczoru. Tyś mnie nie zauważyła.
— Ależ tak, zauważyłam.
Poczuł subtelne pochlebstwo w tej odpowiedzi, jak gdyby dodała: „Czyż stryja można nie
zauważyć?"
— Wszyscy są w Hiszpanii — dorzucił nagle — jestem sam. Pojechałem na operę. Ravogli
jest doskonały. Czy widziałaś tę oborę?
W sytuacji tak przesiąkniętej tajemnicą i czymś, co było niemal wzruszeniem, instynktownie
skierował kroki ku tej części posiadłości. Irena zaś szła za nim. Postać jej kołysała się z lekka,
rzekłbyś, sylwetka z francuskiego żurnalu w najlepszym stylu; miała na sobie szarą suknię
0 liliowym odcieniu. Dostrzegł kilka srebrnych nitek w jej włosach koloru bursztynu,
włosach dziwnych u kobiety o ciemnych oczach
1 bladokremowej cerze. Szybkie, ukośne spojrzenie tych aksamitnych, brunatnych oczu
zmieszało go; zdawało się płynąć z jakiejś głębiny, z daleka, z innego niemal świata, a w
każdym razie zdawało się należeć do istoty ludzkiej, biorącej niewielki udział w sprawach
tego świata, I machinalnie zapytał:
— Gdzie mieszkasz teraz?
— Mam niewielkie mieszkanko w Chelsea.
Nie chciał pytać, co robi, nie chciał słyszeć nic o jej życiu, a jednak wymknęło mu się
niewłaściwe słowo:
— Sama?
Skinęła głową. Sprawiło mu to ulgę. I przyszło mu na myśl, że gdyby nie wdało się w to
przeznaczenie, ona byłaby panią tego zagajnika, pokazującą oborę jemu jako gościowi.
— Wszystkie rasy aldernejskiej — mruknął. — Dają najlepsze mleko. Ta to ładne
stworzenie. No, no, Myrtle!
Płowej maści krowa, o oczach tak łagodnych i brązowych jak oczy Ireny, stała bez ruchu,
gdyż upłynęło już wiele godzin od udoju. Patrzyła na nich bokiem błyszczącymi, łagodnymi,
cynicznymi oczyma, a z jej szarych warg spływało na słomę wąskie pasmo śliny. Zapach
siana, wanilii i amoniaku unosił się w półmroku chłodnej obory; stary Jolyon powiedział:
— Musisz wstąpić do domu i zjeść ze mną obiad. Odeślę cię końmi do miasta.
12
Zauważył, że pasuje się z sobą; oczywiście, to rzecz naturalna wobec jej wspomnień. Ale on
pragnął jej towarzystwa, chciał widzieć jej piękną twarz, czarującą postać, jej urodę! Był sam
całe popołudnie. Być może, to pragnienie odbiło się w jego oczach, gdyż odpowiedziała:
— Dziękuję, stryju Jolyonie. Chętnie zostanę. Zatarł ręce i rzekł:
— Doskonale. A więc chodźmy!
Szli polem pod górę, a przed nimi biegł pies Baltazar. Promienie słońca padały im teraz w
twarz niemal poziomo i Jolyon widział nie tylko owe srebrne nitki we włosach Ireny, ale i
drobne zmarszczki, na tyle wyraźne, by nadać jej urodzie subtelność kamei — lecz kamei
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agus74.htw.pl