Gardner Lisa - Pierce Quincy (Rainie Conner) 02 - Trzecia ofiara, Kryminal, Sensacja, Thriller romanyczny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Lisa Gardner
Trzecia Ofiara
(The Third Victim)
Przełożył Jerzy Kozłowski
1
Wtorek, 15 maja, 13.25
Gdy nadeszło wezwanie, policjantka Lorraine Conner siedziała samotnie przy czerwonym
plastikowym stoliku w barze u Marthy, dłubiąc widelcem w sałatce z tuńczyka i słuchając
paplaniny Franka i Douga. Była skazana na sałatkę, bo jak zdążyła zauważyć, u kobiety
trzydziestojednoletniej kilogramy nie znikają już w magiczny sposób jak dziesięć, czy nawet,
do diabła, pięć lat wcześniej. Nadal potrafiła przebiec kilometr w mniej niż trzy minut i
wcisnąć się w rozmiar numer osiem, ale różnica była zasadnicza. Teraz Rainie musiała
spędzać więcej czasu na układaniu długich kasztanowych włosów, jeśli chciała, żeby ktoś się
za nią obejrzał. A cheeseburgery zastąpiła sałatka z tuńczyka. Pięć razy w tygodniu.
Tego dnia partnerem Rainie był dwudziestodwuletni ochotnik, Charles Cunningham
vel
Chuckie, znany też w małej komendzie policji w Bakersville w stanie Oregon jako
„żółtodziób”. Chuckie nie ukończył jeszcze dziewięciomiesięcznego kursu w ośrodku
szkoleniowym, a to znaczyło, że mógł tylko patrzeć, a nie dotykać. Policjantem z
prawdziwego zdarzenia miał zostać dopiero, gdy zaliczy niezbędne egzaminy i dostanie
dyplom. Tymczasem zdobywał doświadczenie – wyjeżdżał na patrole i spisywał raporty.
Wolno mu było zakładać standardowy beżowy mundur i nosić przy sobie broń. Chuckie był
całkiem zadowolony z życia.
Zanim nadeszło wezwanie, sterczał przy kontuarze, próbując oczarować długonogą,
jasnowłosą kelnerkę o imieniu Cindy. Prężył pierś, przybrawszy nonszalancką pozę z nogą
lekko ugiętą w kolanie i dłonią od niechcenia wspartą na kaburze. Cindy, nieczuła na jego
wdzięki, serwowała domowe ciasto z jagodami sześciu farmerom na raz. Ktoś burknął coś o
żółtodziobie plączącym się pod nogami. Chuckie uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Przy stoliku za plecami Rainie dwaj emerytowani hodowcy krów, Doug Atkens i Frank
Winslow, zaczęli robić zakłady.
– Dziesięć dolców, że mu ulegnie – powiedział Doug, uderzając zmiętym banknotem o
plastikowy blat.
– Dwadzieścia, że wyleje donżuanowi na łeb szklankę wody z lodem – przebił Frank,
sięgając po portfel. – Wiem z pewnego źródła, że Cindy wolałaby dobry napiwek niż serce
Clarka Gable’a.
Rainie zostawiła rozgrzebaną sałatkę i odwróciła się do staruszków. Popołudnie było
spokojne, nie miała nic lepszego do roboty. Przyłączam się – powiedziała.
– Cześć, Rainie. – Frank i Doug, przyjaciele od niemal pięćdziesięciu lat, uśmiechnęli się
jednocześnie jak syjamskie bliźnięta. Frank miał bardziej niebieskie oczy i ogorzałą twarz, za
to Dougowi pozostało więcej włosów. Obaj nosili lniane koszule w czerwoną kratę –
oficjalny strój na popołudniowy wypad do miasta. Zimą dodawali doń brązowe zamszowe
kurtki i beżowe kowbojskie kapelusze. Rainie zażartowała kiedyś, że próbują podszyć się pod
faceta z reklamy Marlboro. W swoim wieku przyjęli to za komplement.
– Spokojny dzień? – zagadnął Doug.
– Spokojny miesiąc. Jest maj. Wyszło słońce. Wszyscy są, cholera, zbyt szczęśliwi, żeby
urządzać rozróby.
– Żadnych pikantnych afer?
– Nawet zero skarg na psy, które zostawiają pamiątki na podwórkach sąsiadów. Jeśli ta
pogoda utrzyma się dłużej, stracę robotę.
– Taka ślicznotka jak ty nie potrzebuje roboty – stwierdził Frank. – Potrzebujesz faceta.
– Taaak? I co bym z nim robiła po trzydziestu sekundach?
Frank i Doug zachichotali; Rainie mrugnęła łobuzersko. Lubiła ich. Odkąd pamiętała, w
każdy wtorek o pierwszej siedzieli przy tym samym stoliku w tym samym barze. Słońce
wschodziło, słońce zachodziło, a Frank i Doug co wtorek zamawiali pulpety u Marthy. Tak
już było.
Dorzuciła do puli dziesięć dolarów. Stawiała rzecz jasna na Chuckiego. Nieraz widziała
tego flirciarza w akcji. Dziewczyny z Bakersville po prostu nie mogły się oprzeć jego
uśmiechowi i dołeczkom w policzkach.
– Co myślisz o nowym ochotniku? – zapytał Doug, zerkając w stronę kontuaru.
– A co tu jest do myślenia? Wypisywanie mandatów to żadna filozofia.
– Słyszałem, że w zeszłym tygodniu mieliście drobne starcie z owczarkiem niemieckim. –
Frank nie pozwolił jej się wykręcić od rozmowy.
Rainie skrzywiła się.
– Wścieklizna. Szkoda, to był piękny pies.
– Naprawdę rzucił się na Romea?
–
Całymi swoimi czterdziestoma kilogramami.
– Słyszeliśmy, że Chuckie mało się nie posikał.
– Chuckie chyba nie przepada za psami. – Walt mówił, że załatwiłaś bydlaka. Czystym
strzałem w łeb.
– Dlatego tyle mi płacą: żebym mogła udzielać porad pijakom i likwidować zwierzęta
domowe.
– Daj spokój, Rainie. Walt mówił, że to nie była zabawa. Takie wielkie bestie śmigają
naprawdę szybko. Chuckie jest teraz twoim dłużnikiem, co?
Rainie spojrzała na żółtodzioba, który wciąż nadymał się niczym indyk, żeby zwrócić
uwagę Cindy.
– Myślę, że Chuckie boi się mnie teraz jak cholera. Staruszkowie znowu się roześmiali.
Po chwili Frank pochylił się nad stolikiem z błyskiem w niebieskich oczach. Zamierzał
wyciągnąć z niej coś więcej.
– Shep pewnie się cieszy, że ma dodatkową pomoc. – Spojrzał na Rainie znacząco.
Nie dała się jednak złapać na tę przynętę.
– Każdy szeryf jest zadowolony, kiedy ktoś chce pracować za darmo – stwierdziła
obiektywnie. Nie kłamała. Skromny budżet Bakersville pozwalał na utrzymanie jednego
szeryfa i dwóch funkcjonariuszy na pełnym etacie – Rainie i Luke’a Hayesa. Pozostała
szóstka pracowała ochotniczo. Poświęcali nie tylko swój czas. Płacili też za szkolenie,
mundury, kamizelki i broń. Wiele małych miasteczek korzystało z tego systemu. W końcu
większość wezwań dotyczyła domowych awantur i przestępstw, związanych z naruszeniem
mienia. Nic, z czym nie mogłoby sobie poradzić kilka trzeźwo myślących osób.
– Podobno Shep coraz mniej pracuje – nie poddawał się Doug.
– Nie liczę mu godzin.
– Daj spokój, Rainie. Wszyscy wiedzą, że między Shepem i Sandy nie układa się
najlepiej. Próbuje się z nią dogadać? Nie przeszkadza mu już, że znalazła sobie posadę?
– Ja tylko pilnuję porządku w mieście, Frank. Nie muszę szpiegować na rzecz
podatników.
– Nie bądź taka, uchyl rąbka tajemnicy. Zaraz idziemy do fryzjera, no wiesz. Walt strzyże
za darmo, jak usłyszy coś nowego.
Rainie przewróciła oczami.
– Walt wie więcej ode mnie. A myślisz, że kto jest naszym informatorem?
– Walt rzeczywiście wie wszystko – burknął Frank. – Może my powinniśmy otworzyć
zakład fryzjerski. Do diabła, każdy tępak chyba potrafi obciąć włosy.
Rainie zerknęła na dłonie staruszków, po latach ciężkiej pracy powykręcane i spuchnięte
od artretyzmu.
– Ja bym do was przychodziła – zaofiarowała się odważnie.
– Widzisz, Doug. Mielibyśmy też rwanie u dziewczyn.
Doug był pod wrażeniem. Gdy zaczął rozważać szczegóły nowej kariery, Rainie doszła
do wniosku, że pora zostawić ich samych. Odwróciła się z pożegnalnym uśmiechem i
spojrzała na zegarek: trzynasta trzydzieści. Żadnych wezwań, żadnych raportów do spisania.
Nadzwyczaj spokojny dzień w i tak zawsze spokojnej mieścinie. Zerknęła na Chuckiego,
któremu od ciągłego uśmiechania się musiały już zdrętwieć mięśnie policzkowe.
– Do roboty, mały – mruknęła pod nosem i zabębniła niecierpliwie palcami.
W przeciwieństwie do Charlesa Cunninghama, Rainie nigdy nie zamierzała zostać gliną.
Po skończeniu liceum w Bakersville chciała tylko jak najszybciej uciec z tej krainy mleka. Od
osiemnastu lat narastało w niej uczucie klaustrofobii, a poza tym nie miała żadnej rodziny,
nikogo ani niczego, co trzymałoby ją w miasteczku. Wolność – tego potrzebowała. Koniec z
duchami przeszłości, a przynajmniej tak jej się wydawało.
Rainie wsiadła do pierwszego autobusu do Portland, gdzie zapisała się na uniwersytet
stanowy i zaczęła studiować psychologię. Lubiła swoje zajęcia. Podobało jej się młode miasto
pełne szkół kucharskich, centrów sztuki i różnych życiowych dziwolągów.
Wdała się w ognisty romans z trzydziestoczteroletnim zastępcą prokuratora okręgowego,
który jeździł porsche. Całe noce spędzała za kółkiem nowoczesnego auta. Otwierała
wszystkie okna, wciskała gaz do dechy i pokonywała ostre zakręty na Skyline Boulevard, a
wiatr rozwiewał jej włosy. Wspinała się coraz wyżej i wyżej, napierała coraz mocniej i
mocniej. Szukała... czegoś.
Gdy w końcu zatrzymywali się na szczycie, miasto ścieliło się w dole jak rozgwieżdżone
niebo. Zrzucali ubrania i pieprzyli się gorączkowo wśród przekładni i foteli lotniczych.
Potem Howie odwoził ją do domu, gdzie samotnie otwierała zgrzewkę sześciu piw, choć
akurat ona powinna wiedzieć, czym to grozi.
Rainie znowu zerknęła na zegarek.
– Pośpiesz się, Chuckie. Cindy chyba nie ma na dzisiaj żadnych planów, związanych z
twoją osobą.
Krótkofalówka przy jej pasku, trzeszcząc, przypomniała o swoim istnieniu. Nareszcie,
pomyślała ze szczerą ulgą Rainie, coś się dzieje.
– Jeden pięć, jeden pięć. Wzywam jeden pięć. Sięgnęła po aparat, jednocześnie wstając
od stolika.
– Tu jeden pięć, słucham.
– Coś się dzieje w szkole podstawowej K-8. Chwileczkę... zaczekaj.
Rainie zmarszczyła brwi. Słyszała w tle jakieś dziwne dźwięki, jakby dyspozytorka miała
włączone radio albo trzymała blisko mikrofonu słuchawkę telefoniczną. Rozległy się trzaski i
krzyki. Potem cztery wyraźne puknięcia. Strzały z broni palnej.
Co się tam, u diabła, wyprawia?
Podeszła do Chucka i postukała go w ramię właśnie w chwili, gdy dyspozytorka odezwała
się ponownie. Po raz pierwszy od ośmiu lat Linda Ames sprawiała wrażenie przejętej.
– Do wszystkich jednostek, do wszystkich jednostek. W szkole K-8 w Bakersville ktoś
strzelał. Podobno... są ranni... widziano krew. Wzywam sześć zero... sześć zero... Walt,
sprowadź natychmiast tę cholerną karetkę! Zajmuję kanał trzeci. W szkole chyba doszło do
strzelaniny. O mój Boże, strzelanina w szkole!
Rainie wyciągnęła Chucka z baru. Pobladł i wyglądał na wstrząśniętego. Ona sama czuła
tylko pustkę. Dzwoniło jej lekko w uszach, kiedy wskakiwała do starego policyjnego sedana.
Zapięła pasy i automatycznie włączyła syrenę.
– Nie rozumiem – mamrotał Chuckie. – Strzelanina w szkole? U nas nie zdarzają się takie
rzeczy.
– Zostaw radio na kanale trzecim. Będą podawać wszystkie meldunki. – Wrzuciła bieg i
zjechała na jezdnię. Byli na Main Street, dobre piętnaście minut jazdy od K-8. A Rainie
wiedziała, że w ciągu kwadransa może się dużo wydarzyć.
– To niemożliwe – nie przestawał bełkotać Chuckie. – Do diabła, nie mamy tu nawet
gangów, narkotyków. A co dopiero mówić o morderstwach. Dyspozytorce musiało się coś
pomylić.
– Taaak – odparła cicho Rainie, choć dzwonienie w uszach nasilało się. Całe lata nie
słyszała tego dźwięku. Całe lata, od czasu, gdy jako mała dziewczynka wracała ze szkoły,
wiedząc od pierwszego kroku na schodach, że matka już piła i będą kłopoty.
Jesteś teraz gliną, Rainie. Wszystko w twoich rękach. Nagle strasznie zatęskniła za
butelką piwa.
Radio znowu zatrzeszczało. Gdy Rainie przejeżdżała przez pierwsze światła na Main
Street, odezwał się głos szeryfa Shepa O’Grady.
– Jeden pięć, jeden pięć, gdzie jesteś?
– Dwanaście minut od celu – odpowiedziała Rainie, wymijając źle zaparkowany
samochód i z trudem przeciskając się obok następnego.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]