Fiołkowa tajemnica - Feather Jane(1), Romanse historyczne

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JANE
FEATHER
Fiołkowa tajemnica
Prolog
Pireneje, lipiec 1792
Niewielki orszak zmierzał w górę po krętej i wąskiej górskiej drodze.
Pozostawiając za sobą francuską granicę, zmierzał w stronę hiszpańskie­
go miasta Roncesvalles, położonego w górach. Forysie chronili się przed
żarem popołudniowego słońca, osłaniając głowy kapeluszami o szerokich
rondach, w ciężkim, niezgrabnym powozie można się było udusić, każdy
oddech wymagał wysiłku.
Dwie pasażerki opierały się o skórzane poduszki. Starsza - mimo
straszliwego upału - miała twarz zakrytą woalem, a na dłoniach rękawicz­
ki. Wachlowała się nieustannie i pojękiwała cicho, od czasu do czasu ocie­
rając usta perfumowaną chusteczką. Jej towarzyszka zaszyła się w kącie po­
wozu. Plecy miała spocone, ciemna taftowa suknia lepiła się do skórzanych
poduszek. Kapelusz leżał na siedzeniu obok, woal zasłaniający twarz daw­
no już odrzuciła. Była zarumieniona i rozpalona; kropelki potu zbierały się
na jej czole i ściekały po nosie. Wilgotne włosy o barwie dojrzałej pszeni­
cy oblepiały zgrabną, małą głowę, a fiołkowe oczy spoglądały sennie spod
opadajÄ…cych powiek.
- Boże święty, czy ta podróż nigdy się nie skończy? - mamrotała star­
sza dama.
Młodsza nie odpowiedziała na to pytanie. Jej towarzyszka powtarza­
ła je co kilka minut od chwili, gdy rankiem wsiadły do powozu. Dziew­
czyna spoglądała na swą damę do towarzystwa niemal z pogardą. Istotnie,
było gorąco i niewygodnie, ale to właśnie panna Henderson sprzeciwiła
się kategorycznie rozsunięciu skórzanych zasłon na oknach powozu, dla­
tego tkwiły tu jak w piecu... i to tylko ze względu na przyzwoitość... jakby
ktokolwiek, prócz stada kóz, mógł je zobaczyć na tej górskiej przełęczy!
Cecile Penhallan nie czuła ani trochę współczucia dla swej przyzwoitki.
Gdyby panna Henderson miała trochę mniej sadła, pewnie by aż tak
nie cierpiała! - rozważała, wyobrażając sobie wałki białego tłuszczu rozta­
piające się w tym skwarze jak masło na patelni.
Ta wizja nie podniosła jej na duchu. Znużona Cecile przymknęła oczy.
Odgłos wystrzału i nagłe zatrzymanie się powozu sprawiło, że dziew­
czyna usiadła prosto i rozsunęła zasłonę w oknie. Jej dama do towarzystwa
zaczęła krzyczeć:
- To z pewnością rozbójnicy! Zostaniemy ograbione, napadnięte! Pozba­
wią nas cnoty! Och, droga panno Penhallan, co też powie na to pani brat?!
- E tam! Cedric i tak nie wierzy w moją cnotę - zauważyła Cecile, wy­
glądając przez okno. - Kto wie, może ma rację? - dodała z szelmowskim
uśmieszkiem.
Oczy jej błyszczały, niedawna senność całkiem zniknęła. Zwróciła
uwagę na jakiś władczy głos, który przebijał się przez bezładną paplaninę
strwożonych forysiów i przekleństwa stangreta.
- Och, panno Penhallan,jak...
Cokolwiek jednak panna Henderson zamierzała oświadczyć, nigdy nie
zostało to wypowiedziane, gdyż zdjęta nagłym omdleniem upadła na pod­
łogę z chrzęstem sztywnej tafty.
Drzwiczki powozu otwarły się raptownie.
- Bardzo mi przykro, że sprawiam pani kłopot, senorita, ale muszę
prosić, by pani wysiadła - odezwał się ten sam władczy głos po angielsku,
choć z wyraźnym cudzoziemskim akcentem.
Wyciągnięta do Cecile ręka była bez rękawiczki, na małym palcu błysz­
czał imponujący rubin.
Dziewczyna podała mężczyźnie ufnie swoją drobną i białą rączkę, także
pozbawioną rękawiczki. Poczuła stwardnienia na dłoni zabijaki. Jego mocne,
opalone palce zamknęły się najej dłoni, "wyciągnął dziewczynę na oślepiające
światło słoneczne - wtedy zobaczyła ogorzałą twarz, ciemne drapieżne oczy,
mocno zarysowane usta, długie czarne włosy, związane na karku wstążką...
- Kim pan jest?
- NazywajÄ… mnie El Baron.
Złożył jej przesadny ukłon.
- Och - westchnęła Cecile.
To był prawdziwy rozbójnik! Taki, jakim matki straszą niegrzeczne
dzieci. Władca górskich przełęczy pomiędzy Hiszpanią a Francją. I naj-
piękniejszy mężczyzna, jakiego siedemnastoletnia Ceciłe zdążyła poznać
w życiu.
Wpatrując się w niego, tonąc w tych czarnych oczach, pojęła, że na
to właśnie czekała od chwili, gdy poczuła pierwsze zdumiewające pory­
wy swojego ciała i dostrzegła przejawy niepokojącej energii, która kazała
jej stawić czoło bratu... Jej arogancka, buntownicza natura była przyczyną
obecnego zesłania.
Baron przyglądał się jej równie uważnie. W jego oczach pojawił się
błysk, który szybko przerodził się w gorejący płomień. Cecile wiedziała,
że wjej oczach płomień ten znalazł wierne odbicie. Przysunęła się bliżej
nieznajomego, jakby przyciągana niewidzialną nicią. Nie dostrzegała te­
go, co działo się wokół nich: niespokojnych koni i przerażonych forysiów
otoczonych przez bandę rozbójników. Z jakąż swobodą siedzieli na swych
wierzchowcach, z ładownicami na ramieniu i strzelbami niedbale oparty­
mi o łęk siodła! Nie miotali gróźb, ale nie było to wcale potrzebne: sama
ich obecność wystarczająco zatrważała!
- Chodź! - powiedział El Baron z niezachwianą pewnością i dziew­
czyna go usłucha.
Obejmując Cecily w pasie, podsadził ją na grzbiet potężnego kasztana
i sam usadowił się za nią.
- Oprzyj się o mnie - powiedział. - Nie masz się czego bać,
querida*.
-
Wiem - odparła Cecile i oparła się o jego szeroką pierś. - Dokąd
mnie zabierzesz?
- Do domu.
Dziewczyna obejrzała się za siebie, gdy koń ruszył, stąpając pewnie
po wąskiej, stromej ścieżce. Marianne ocknęła się z omdlenia i wychyli­
ła przez okno; machając rozpaczliwie ręką w mitence dawała jakieś zna­
ki swej znikającej podopiecznej. Zza woalu zakrywającego twarz docierał
zdławiony bełkot.
Cecile roześmiała się.
- Biedna Marianne!
Uniosła dłoń w beztroskim pożegnalnym geście.
Od tej chwili ani Marianne Henderson, ani nikt inny z dawnych zna­
jomych nie ujrzał już nigdy Cecile Penhallan.
Banda rozbójników odstąpiła od powozu i ruszyła lekkim kłusem.
Szyderczo zasalutowali przerażonym forysiom i drżącej z trwogi Marianne
*
Querida
(hiszp.) - kochana, ukochana.
Henderson, a potem pospieszyli za swym przywódcą i jego branką, pozo­
stawiając cnotę panny Henderson nienaruszoną... jak skórzana sakwa peł­
na pieniędzy, ukryta pod siedzeniem w powozie.
Nie był to zwykły napad rabunkowy, a jednak napastnicy zabrali ze so­
bÄ… to, po co przybyli.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agus74.htw.pl