GR476. Winston Anne Marie - Spotkanie po latach, Harlequin Gorący Romans
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Anne Marie Winston
Spotkanie po latach
(Lover’s Reunion)
PROLOG
Czyżby słyszał jakieś głosy?
Marco Esposito powoli otworzył oczy i wpatrzył się w złowróżbnie majaczące dokoła,
nienawistne cienie dżungli. Jeśli wydostanę się stąd żywy, pomyślał, to już nigdy, aż do
końca życia, nie włożę na siebie niczego zielonego.
Wstrzymał oddech i nasłuchiwał, ale do jego uszu docierały tylko gwizdy i syki dziwnych
stworzeń ukrytych w masie zieleni nad jego głową. A więc były to tylko pobożne życzenia
albo gra wyobraźni.
Opuchnięty język przyklejał się do podniebienia. Marco oddałby wszystko za odrobinę
wody. Niestety, skończyła się poprzedniego dnia po południu. Ku ironii losu powietrze było
tak parne i wilgotne, że całe ciało miał mokre. Coś wpełzło na jego dłoń. Zamarł w bezruchu.
Miał tylko nadzieję, że nie jest to jedna z tych pięknie ubarwionych żabek drzewnych,
których jad wykończyłby go o wiele szybciej niż dotychczasowy upływ krwi. Wiedział, że nie
wolno mu się poruszyć, i to nie tylko ze względu na zagrażające mu stworzenia. Dopóki leżał
nieruchomo, ból był do zniesienia. Chciał zerknąć na zegarek, ale nawet lekkie przesunięcie
ramienia powodowało falę bólu przenikającą prawą nogę, więc nie drgnął.
Zmrużył oczy i spojrzał w górę. Był dzień. Prawdopodobnie drugi, chyba że był
nieprzytomny znacznie dłużej, niż sądził. Całe szczęście. W dzień jaguar, którego obawiał się
najbardziej, leżał przyczajony gdzieś w ukryciu. Wychodził na łowy dopiero wieczorem. W
ciemnościach jego wzrok nie miał sobie równych. Ostatniej nocy Marco nie gasił latarki i
nieustannie zataczał światłem kręgi po pobliskich krzewach, aż w końcu bateria wyczerpała
się i światło przygasło. Wiedział, że jeśli ludzie nie znajdą go w ciągu dnia, jaguar na pewno
zrobi to wieczorem.
Kątem oka widział po swojej lewej stronie szczątki samolotu bez skrzydeł, leżące wśród
paproci. Pilot nadal był w środku. Zginął na miejscu. Drugie ciało leżało na ziemi obok
samolotu. Marco przykrył je ciężką plandeką, rozgniótł i ułożył w pobliżu kilka kapsułek z
amoniakiem, i modlił się, by żaden drapieżnik nie odważył się sprawdzić, skąd pochodzi ten
dziwny zapach.
Na myśl o martwym koledze ogarnął go żal. Stu był dobrym badaczem, wiernym
przyjacielem i świetnie sprawdzał się na takich wyprawach. Zmarł w niecałą godzinę po
katastrofie samolotu. Marco żywił nadzieję, że będzie miał okazję powtórzyć kiedyś rodzinie
jego ostatnie słowa. Stu pozostawił żonę i dwoje dzieci, z których jedno chodziło jeszcze do
szkoły. Zycie bywa czasem wyjątkowo podłe.
Rodzina... Jeśli nie wydostanie się z tego zielonego piekła, jego własna rodzina również
się rozpadnie. W ciągu ostatnich piętnastu lat rzadko bywał w domu, ale dużo myślał o
swoich bliskich. Mama, ojciec, dziadkowie, cztery siostry... W każdym razie nie zostawiał
żony i dzieci, które po jego śmierci musiałyby samotnie zmagać się z losem.
No i była jeszcze ona, Sophie. Próbował o niej zapomnieć, od sześciu lat usiłował wybić
ją sobie z głowy, ale bezskutecznie. Widział ją teraz wyraźnie: miękkie loki, roześmiane
czarne oczy, pełne usta, które tak lubił całować. Nie powinien był tego robić, ale gdy już raz
spróbował, nie wystarczyło mu siły woli, by się . powstrzymać przed powtórkami. Kochali się
tylko raz, ale Marco pamiętał wszystko, potrafił przywołać w pamięci obrazy, zapachy,
smaki, jakby to było wczoraj.
Jedyne, co mógł zrobić, to trzymać się od niej z dala. Z dala od Chicago, z dala od
własnego domu, od tej dziewczyny z sąsiedztwa, która twierdziła, że go kocha. Ale była za
młoda, by kochać kogokolwiek, powtarzał sobie w nieskończoność.
Słodka Sophie. Czy zmartwiłaby się jego śmiercią? Czy czasem jeszcze myśli o nim? Na
pewno jest już mężatką i ma dzieci. Marco zawsze uważał, że nie nadaje się na ojca rodziny,
ale gdy pomyślał, że może umrzeć, nie pozostawiając po sobie nikogo, kto odziedziczyłby
jego nazwisko i geny...
Od wielu lat nie pozwalał sobie na takie myśli. Jeśli jednak wyobrażał sobie własne
dzieci, to zawsze widział je w ramionach Sophie. Była jedyną kobietą, z którą mógłby je
mieć.
– Hop, hooop!
Głos, który przedarł się przez gęstą, wilgotną roślinność, pochodził z niedaleka.
– Halo! Tu jestem! – zawołał Marco, zwracając głowę w stronę, z której usłyszał wołanie.
To był błąd. Całe jego ciało natychmiast przeszył ból. Zacisnął zęby i znieruchomiał.
– Marco! Mów coś! Idziemy do ciebie! Rozpoznał ten głos jeszcze na chwilę przed tym,
zanim spoza jednego z olbrzymich pni drzew wyłoniła się płomiennoruda czupryna. Ratunek!
Ulga, podniecenie, panika i wszystkie powstrzymywane dotychczas uczucia ogarnęły go
jednocześnie.
Na widok Marka Jared Adamson przyśpieszył kroku.
– Tutaj! – zawołał. – Tam jest Esposito. Samolot też. Pochylił się nad rannym i zaświecił
mu w oczy latarką.
– Hej, stary! Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię widzę!
Marco spróbował się uśmiechnąć. Jared padł na kolana i ściągnął z ramion wielki plecak.
– Co się, do diabła, stało? Czegoś takiego nie mieliśmy w planach.
Marco chciał odpowiedzieć coś lekkim tonem, ale poczuł napływające do oczu łzy. Ponad
ramieniem przyjaciela widział kilku innych ratowników krzątających się wokół samolotu.
– Awaria silnika. Pilot nic nie mógł zrobić – wykrztusił w końcu. – Inni nie żyją. Moja
noga... Jest niedobrze.
Jared tylko skinął głową.
– Widzę. Jakim cudem Stu wydostał się z samolotu?
– Ja go wyciągnąłem. Dopiero potem zmarł.
Jared zagwizdał cicho i potrząsnął głową.
– Ty go wyciągnąłeś? Z taką nogą? Tylko tobie mogło się to udać – mruknął, pochylając
się nad raną. – Sam to zabandażowałeś?
Jedną ręką uniósł nieco głowę Marka, a drugą przytknął mu do ust metalowy kubek z
wodą. Marco chciwie wypił wodę, zanim odpowiedział:
– Musiałem. Traciłem za dużo krwi.
Jared skrzywił się, przemywając ranę środkiem odkażającym.
– Dobra robota – mruknął, biorąc głęboki oddech. – Będę musiał nastawić tę nogę, zanim
cię stąd zabiorę. Trzymaj się mocno, stary. To będzie porządnie bolało.
Na chwilę zamilkł i pochwycił wzrok przyjaciela.
– Brzydko to wygląda. Nie byłbym zdziwiony, gdyby lekarz zaproponował ci amputację.
Marco zastygł. W głębi duszy przez cały czas wiedział, że nie wygląda to dobrze, ale
starał się nie myśleć o zmiażdżonym ciele i okruchach kości, które poprzedniego dnia owinął
bandażem.
– Oszczędź mi tego – szepnął.
Całe jego życie opierało się na reputacji, jaką wyrobił sobie jako badacz, podróżnik
dokumentujący środowiska geologiczne. Udusiłby się, pracując przykuty do jednego miejsca.
– Proszę, powiedz im, że jeśli jest jakakolwiek szansa...
– Jasne – odrzekł Jared, ściskając jego dłoń. – A teraz będę musiał zająć się twoją nogą.
– W porządku – rzekł Marco, ale głos po chwili przeszedł w krzyk. Stracił przytomność.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Marco zaparkował wynajęty granatowy samochód przy krawężniku o kilka metrów od
domu rodziców w Elmwood Park w stanie Illinois. Wychował się tutaj, na przedmieściu
Chicago, i znajomy widok geranium matki spływającego kaskadą ze skrzynki na parapecie
okna nad garażem wywołał falę wspomnień. Rozświetliły one nieco czarną rozpacz, która
zbierała się w nim od chwili, gdy lekarz mu powiedział, że jego prawa noga już na zawsze
pozostanie niemal zupełnie sztywna.
Sięgnął ręką do dźwigni zmiany biegów i z opóźnieniem przypomniał sobie, że nie jest w
stanie używać sprzęgła. Wcisnął przycisk automatycznej skrzyni na pozycję parkowania,
otworzył drzwiczki i ostrożnie wysiadł, uważając, by nie urazić sztywnego kolana. Noga
raczej nie sprawiała mu kłopotów, o ile nie zachowywał się lekkomyślnie.
Wziął głęboki oddech, wypełniając płuca wiosennym powietrzem. Początek maja w
Chicago rzadko bywał tak ciepły. Trzeba się cieszyć tą pogodą, dopóki trwa, pomyślał. Jako
geolog, który podróżował po całym świecie, najwięcej czasu spędzał w tropikalnym klimacie
i lubił ciepło.
Znów spochmurniał. Wziął do ręki laskę i powoli obszedł samochód. Nie znosił tej laski i
właściwie na krótkich dystansach już jej nie potrzebował, ale lot z Buenos Aires był długi i
męczący, a gdy Marco był zmęczony, noga potrafiła odmówić mu posłuszeństwa bez żadnego
ostrzeżenia. Zarzucił torbę na ramię i ruszył w stronę domu.
– Marco! – usłyszał radosne wołanie i drzwi otworzyły się z rozmachem. Dora Esposito
zbiegła ze schodków z szybkością zupełnie nie przystającą do matki pięciorga dorosłych
dzieci. Zanim Marco zdążył się odezwać, otoczyła go ramionami. Wolną ręką przytulił ją
mocno, spoglądając z góry na czarne włosy bez odrobiny siwizny.
– Wciąż farbujesz włosy, mamo?
– A ty wciąż nie okazujesz mi ani odrobiny szacunku – zaśmiała się Dora, ocierając
załzawione oczy. – Będę musiała nad tobą popracować. Jak długo tu zostaniesz?
– Nie jestem pewien – odrzekł z wahaniem. Twarz Dory posmutniała.
– Tylko mi nie mów, że wyjeżdżasz jutro, jak zwykle! Czasami myślę, że zatrzymujesz
się u nas tylko dlatego, że nie masz pieniędzy na nocleg w hotelu.
Teraz Marco się roześmiał.
– Mamo, tym razem nigdzie nie wyjeżdżam. Zostaję. Dorze Esposito rzadko brakowało
słów, ale teraz na chwilę zaniemówiła.
– Chyba nabierasz swoją starą matkę! – wykrztusiła w końcu.
– Skąd – odrzekł Marco. Zatrzymał się przed schodkami i chwycił mocniej laskę.
Przekonał się już, że schody, nawet kilkustopniowe, wymagają od niego pełnej koncentracji.
– Dostałem pracę w Purdue na semestr letni i jesienny. Niedługo będziesz mnie miała całkiem
dosyć.
– Nie mogę w to uwierzyć! – zawołała matka, przyciskając dłoń do piersi, i dopiero teraz
zauważyła jego wysiłki. – Och, pomogę ci! – zawołała, chwytając go za łokieć.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]