GONE Zniknęli Faza 03 Kłamstwa - Michael Grant, Dziwaczne - wampiry, sci-fi itp - 123
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Michael Grant
Zniknęli Faza trzecia: Kłamstwa
Tytuł oryginału: Lies. A Gone Novel
Przełożył Jacek Drewnowski
Wydanie: 1
ISBN: 978-83-7686-021-3
Wydawnictwo: Jaguar 2010
Dla Katherine, Jake’a i Julii.
Rozdział 1
66 godzin, 52 minuty
Nieprzyzwoite graffiti. Potrzaskane okna. Znaki Ekipy Ludzi – ich symbol w
połączeniu z ostrzeżeniami kierowanymi do odmieńców, by się wynosili.
W oddali, na ulicy, zbyt daleko, by Samowi chciało się gonić, kilkoro dzieciaków,
może dziesięcioletnich, a może nawet młodszych. W świetle fałszywego księżyca widział
tylko ich sylwetki. Dzieciaki podawały sobie butelkę, pociągały z niej, chwiały się na nogach.
Okolicę zarastała trawa. Chwasty przeciskały się przez szczeliny w asfalcie. Śmieci:
paczki po chipsach, kółka od sześciopaków, plastikowe torebki z supermarketu, różne kartki,
ubrania, pojedyncze buty, papierki po hamburgerach, połamane zabawki, potłuczone butelki i
zgniecione puszki – tak naprawdę wszystko, czego nie dało się zjeść – tworzyły wielobarwną
mieszaninę. Dobitną pamiątkę po lepszych czasach.
Panowała głęboka ciemność, dawniej można było doświadczyć czegoś podobnego
jedynie na całkowitym odludziu.
Żadnych latarń czy lamp na ganku. Brak prądu może na zawsze.
Nikt nie marnował baterii, już nie. Ich także zaczynało brakować.
Niewielu próbowało palić świece czy ogniska ze śmieci. Zaniechali tego od czasu
pożaru, w którym spłonęły trzy domy, a jeden chłopiec tak się poparzył, że Lana,
Uzdrowicielka, potrzebowała pół dnia, by go uratować.
Brakowało ciśnienia w rurach wodociągowych. Z hydrantów nic nie leciało. Podczas
pożaru nie dało się zrobić nic, można było tylko patrzeć na ogień i zachować bezpieczną
odległość.
Perdido Beach, Kalifornia. Przynajmniej kiedyś Kalifornia. Teraz już Perdido Beach,
ETAP. Cokolwiek to naprawdę oznaczało.
Sam miał moc wytwarzania światła. Potrafił strzelać z dłoni jego śmiercionośnymi
promieniami. Umiał też stworzyć kule utrzymującego się blasku, które wisiały w powietrzu
jak lampy. Jak pioruny w butelce.
Ale niewiele osób chciało świateł Sama, nazywanych przez dzieciaki Słoneczkami
Sammy'ego. Zil Sperry, przywódca Ekipy Ludzi, zabronił swoim korzystania ze świateł.
Zastosowała się do tego większość normalnych. Niektórzy odmieńcy nie chcieli tak jasnego
sygnału, kim i czym są.
Rozprzestrzeniał się strach. Choroba. Przenosił się z jednej osoby na drugą.
Ludzie siedzieli w ciemnościach, przerażeni. Nieustannie przerażeni.
Sam przebywał w dzielnicy wschodniej, w niebezpiecznej części miasta, którą Zil
ogłosił strefą zakazaną, przeznaczoną dla odmieńców. Musiał pokazać, że ciągle rządzi.
Dowieść, że nie da się zastraszyć prowadzoną przez Zila kampanią lęku.
Dzieciaki tego potrzebowały. Potrzebowały kogoś, kto im pokaże, że ciągle ich
chroni. Tym kimś był on.
Buntował się przeciw tej roli, ale chyba była mu przeznaczona. I starał się za wszelką
cenę jej sprostać. Kiedy tylko tracił z oczu cel, próbował prowadzić inne życie – działo się
coś okropnego.
Wędrował zatem ulicami o drugiej nad ranem. W gotowości. Na wszelki wypadek.
Szedł blisko wybrzeża. Nie było fal, ma się rozumieć. Już nie. Nie było zmian pogody.
Żadne bałwany nie sunęły Pacyfikiem, by rozbić się w cudownych rozbryzgach na plażach
Perdido.
Morze wydawało teraz tylko cichy szum. Szuuu. Szuuu. Szuuu. Lepsze to niż nic. Ale
niewiele lepsze.
Zmierzał w stronę Clifftop, hotelu, obecnego domu Lany. Zil zostawił ją w spokoju.
Nikt nie dręczył Uzdrowicielki, nieważne, czy była odmieńcem, czy nie.
Clifftop stał tuż przy murze ETAP-u, granicy strefy odpowiedzialności Sama, ostatnim
przystanku na trasie codziennego obchodu.
Ktoś się zbliżał. Sam w uwagę, obawiając się najgorszego. Zil bez wątpienia pragnął
jego śmierci. Gdzieś jeszcze czaił się Caine, jego przyrodni brat. Pomógł w zniszczeniu
gaiaphage i psychopaty Drake'a Merwina, jednak Sam nie chciał się oszukiwać i wierzyć, że
Caine się zmienił. Jeśli nadal żył, z pewnością jeszcze się spotkają.
I Bóg jeden wiedział, jakie inne zagrożenia czaiły się wśród blaknącej nocy – ludzkie i
nieludzkie. W ciemnych górach, w czarnych jaskiniach, na pustyni, w lesie na północy. W
zbyt spokojnym oceanie.
ETAP nigdy nie dawał im spokoju.
Postać jednak wyglądała po prostu na dziewczynę.
– To tylko ja, Sinder – rozległ się głos i Sam się odprężył.
– Co tam, Sinder? Trochę późno, nie?
Była uroczą, gotycką dziewczyną, której na ogół udawało się trzymać z dala od
różnych wojen i podziałów w ETAP-ie.
– Cieszę się, że cię spotkałam – stwierdziła. W ręce trzymała stalową rurkę z
uchwytem oplecionym srebrną taśmą klejącą. Nikt nie chodził bez broni, zwłaszcza nocą.
– U ciebie w porządku? Masz co jeść?
Te słowa stały się standardowym powitaniem. Nie: „Jak się masz?", tylko: „Masz co
jeść?".
– Tak, jakoś sobie radzimy – odparła. Ze swoją bladą cerą wydawała się bardzo młoda
i bezbronna. Oczywiście rurka, czarne paznokcie i kuchenny nóż, zatknięty za pasek, nie
wywoływały już tak łagodnego wrażenia.
– Słuchaj, Sam. Nie jestem kimś, kto, wiesz, chce donosić na innych i w ogóle... –
powiedziała. Czuła się nieswojo.
– Wiem – potwierdził. Czekał.
– Chodzi o Orsay – oznajmiła i obejrzała się przez ramię z poczuciem winy. – Wiesz,
czasami z nią rozmawiam. Jest dość fajna, na ogół. Oryginalna...
– Rozumiem.
– Na ogół...
– Aha.
– Ale, widzisz, może też trochę dziwna... – Wyszczerzyła się w krzywym uśmiechu. –
I kto to mówi.
Sam czekał. Gdzieś zza jego pleców dobiegł odgłos tłuczonego szkła i piskliwy
chichot. Dzieciaki wyrzuciły opróżnioną butelkę. Jakiś czas temu chłopaka zwanego K.B.
znaleziono martwego z flaszką wódki w ręce.
– W każdym razie Orsay jest przy murze.
– Przy murze?
– Na plaży. Ona jakby... myśli... Słuchaj, pogadaj z nią, dobra? Tylko nie mów, że ci
powiedziałam. Okej?
– Teraz tam poszła? Jest druga w nocy.
– Wtedy to robią. Nie chcą, żeby ktoś... Zil albo... ty... naprzykrzał się im. Wiesz,
gdzie mur dochodzi od Clifftop na plażę? Kojarzysz te skały? Tam jest. Nie sama. Są z nią
inne dzieciaki.
Sam poczuł niemiłe mrowienie na plecach. Przez ostatnie kilka miesięcy nauczył się
dość dobrze przeczuwać kłopoty. A tu najwyraźniej szykowały się kłopoty.
– Dobra, sprawdzę to.
– Super.
– Dobranoc, Sinder. Uważaj na siebie.
Zostawił ją i ruszył dalej, zastanawiając się, jakie nowe szaleństwo lub zagrożenie go
czeka. Wspiął się drogą, mijając Clifftop. Zerknął w górę, na balkon Lany.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]