Fraser Anne Nigdy nie mow nigdy M, Medical(1)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Anne FraserNigdy nie mównigdyTytuł oryginału: Cinderella of Harley StreetROZDZIAŁ PIERWSZYCassie z niekłamaną ulgą postawiła na ziemi ciężką walizkę, boafrykańskie słońce prażyło niemiłosiernie, po czym zadarła głowę.Statek był ogromny, zdecydowanie większy, niż sobie wyobrażała. Todobrze, bo na tylu pokładach jest dużo zakamarków, gdzie da się ukryć. Niezamierzała unikać ludzi, ale liczyła,żeznajdzie miejsca, oprócz kabiny, gdziebędzie mogła być sama. Teraz najbardziej odpowiadało jej własnetowarzystwo.Zwróciła uwagę na mężczyznę, który oparty o barierkę rozmawiał przezkomórkę. Gdy ich spojrzenia się spotkały, gwałtownie odwróciła głowę,czując niepokojące mrowienie. Nie był wyjątkowo przystojny, umawiała się zbardziej atrakcyjnymi, ale zaintrygowało ją, jak się porusza, jak przechylagłowę, nawet jak się uśmiecha do rozmówcy. Jednak nawet tak krótki kontaktwzrokowy sprawił,żew jej mózgu rozdzwoniły się dzwonki alarmowe.Błyskawicznie postanowiła,żeniezależnie od tego, kim jest ten człowiek, wnajbliższych tygodniach musi go unikać.Właśnie znajdowała się w połowie trapu, kiedy jej wypchana do granicmożliwości i wysłużona walizka uznała,żedłużej nie wytrzyma i z trzaskiemsię otworzyła, wyrzucając z siebie T– shirty, sukienki i bieliznę. Cassiepatrzyła z przerażeniem, jak jedwabne, wykwintne, i piekielnie drogie figiszybują ponad poręczą, by zawisnąć na jakimś kawałkużelaza,gdziepowiewały niczym koronkowaśnieżnobiałaflaga wywieszona na znakkapitulacji.Rzuciła się za nimi i wpadłaby do wody, gdyby nie pochwyciły ją czyjeśsilne ramiona.1LTRPrzez moment trwała nieruchomo wtulona w męską pierś, napawając sięchwilowym poczuciem bezpieczeństwa. Absurd. Do tego nie potrzebujefaceta ani nikogo innego.Prawdę mówiąc, wcale jej nie zdziwiło, gdy wybawcą okazał sięosobnik, który jeszcze na dole przyłapał ją na tym,żemu się przygląda. Amiała go unikać...– Wiem,żejest gorąco, ale odradzam skok do wody.– Mówił ze szkockim akcentem, a w jego ciepłym głosie pobrzmiewałanuta rozbawienia.Kiedy przeniosła na niego wzrok, zamurowało ją, bo w ręce trzymał jejfigi.– To chyba należy do pani – dodał, uśmiechając się bezczelnie.Czy można jeszcze gorzej zaprezentować się załodze? – pomyślała zgoryczą, dostrzegając gapiów wychylających się z pokładu. Co gorsza, nadole zebrała się grupka miejscowych, którzy głośno wymieniali uwagi,wskazując na nią i chichocząc.– Dziękuję – odparła oschłym tonem, wyrywając mu kompromitującąsztukę garderoby. Czy on musi trzymać je tak,żebywszyscy widzieli?!Przykucnęła, by pozbierać rozrzucony dobytek i wepchnąć go zpowrotem do walizki. Zawsze miała w walizce idealnyład,wszystkostarannie złożone i poukładane, dobrane kolorami. Zdawała sobie sprawę,żeto zakrawa na obsesję, lubiła jednak porządek, a nawet więcej – wręcz gopotrzebowała. Jednak w tych okolicznościach szło o to, by jak najszybciejzgarnąć rzeczy. Zrobi porządek, kiedy dotrze do kabiny.Pomocnik, bo nie chciała nazywać wybawcą człowieka, który ratowałjej bieliznę, przykucnął obok. Tak blisko,żeczuła bijące od niego ciepło.Wstrzymała oddech. Ale gdyby się choć trochę odsunęła, niechybnie2LTRwpadłaby do wody, z czego wcześniej pozwolił sobieżartować.W tej chwilijednak taka perspektywa wydała się dość kusząca.– Dziękuję, poradzę sobie. Na pewno pan się spieszy.– Owszem, ale byłoby grzechem przepuścić taką okazję.Gdy już cała garderoba znalazła się w walizce, Cassie nagle zdała sobiesprawę,żepo pierwsze, by walizkę domknąć, musiałaby na niej usiąść, i to napochyłym trapie, a po drugie, istniało duże prawdopodobieństwo,żezamekznowu puści, zanim ona dotrze do kabiny.Jemu chyba to samo przyszło do głowy, bo jednym ruchem zapiąłwalizkę, po czym wziął ją pod pachę.– Który pokład, która kabina? – zapytał. – Domyślam się,żejest paniczłonkiem personelu medycznego.Przyjrzała mu się uważniej. Wysoki, spłowiałe od słońca włosy,szerokie pełne wargi i fascynujące piwne oczy. Oraz przenikliwy wzrok,ponieważ ogarnęło ją nieprzyjemne wrażenie,żefacet widzi, co dzieje się wjej duszy, zna wszystkie tajemnice, a tego sobie nieżyczyła.– Cassie Ross, lekarka – przedstawiła się, podając mu dłoń.Szeroko się uśmiechnął.– Leith Ballantyne, lekarz. Witam na pokładzie afrykańskiego MercyShip, międzynarodowego statku– szpitala.LT3RCholera, lekarz. Bardzo trudno będzie go unikać. Jest jednak nadzieja,żewkrótce wyjedzie. Już zawczasu poinformowano ją,żepielęgniarkizazwyczaj pracują na statku minimum trzy miesiące, ale większość lekarzy,podobnie jak ona, jest na stałe zatrudniona gdzie indziej, więc mogąpoświęcić na tę działalność zaledwie kilka tygodni w roku.Już na pokładzie wyciągnęła ręce po walizkę.– Proszę mi ją oddać.– Wykluczone. Jest pani zmęczona. – Uniósł pytająco brwi. – ZLondynu?– Tak – mruknęła, ale zaraz dodała: – Mam wrażenie,żejuż dawnotemu opuściłam Anglię. Przez ostatnie dwie doby podróżowałam chybawszystkimiśrodkamitransportu funkcjonującymi w Afryce. Cieszę się,żenareszcie dotarłam do celu.– To wspaniały statek i wspaniały zespół – zapewnił ją.– Nie mogę się doczekać, kiedy wezmę się do pracy.– Pracuje pani dopiero od jutra. – Nie czekając na jej reakcję, ruszyłwąskim przejściem. Nadal trzymał walizkę, więc Cassie posłusznie ruszyła zanim.– Będę gotowa, jak tylko wezmę prysznic.Spojrzał na nią przez ramię.– Proszę mi wierzyć, będzie pani miała jej aż nadto. Jak długo zamierzapani tu działać?– Trochę dłużej niż dwa tygodnie.– Na razie niech pani odpoczywa. I zbiera siły, bo bardzo się przydadzą.– Kiedy się uśmiechnął, zaparło jej dech w piersiach. Z trudem odwróciławzrok,łudzącsię,żezaczerwienione policzki Leith przypisze działaniuafrykańskiego słońca. – Czy możemy się umówić,żeprzy kolacji opowiempani, jak wygląda nasza praca?Poznał ją pięć minut temu i już podrywa! Normalnie by się tym nieprzejęła, nieraz radziła sobie z takimi jak on, zazwyczaj zbywając ich celnąripostą, ale ten osobnik zaburzał jej procesy myślowe.– Chciałabym od razu wziąć się do pracy.Spoważniał.– To niemożliwe. Zmęczony lekarz to niebezpieczny lekarz. Nie można4LTR
[ Pobierz całość w formacie PDF ]